Ale skoro tu rzadko zagladam, nie dlatego by sie mało działo -wręcz przeciwnie - dzieje się aż za duzo.
Ale wracając; skoro jestem,
to wrzuce publikowany na łamach Polityki kawałek rozrywkowy.
Pozdrawiam :)
BYŁY BALE
Rudy karczmarz
nalewa wódeczkę do literatek ustawionych na gazecie. Potem podkręca pejsy, poprawia jarmułkę i gapi się na
bawiących gości, oparty o malowniczy bufet z ciemnego drzewa.. Taki obrazek nie
byłby dziwny w roku 1934 lub 35 na krakowskim Kazimierzu czy warszawskich
Nalewkach. Jest jednak zaskakujący w
podwarszawskim salonie, w roku 2002, na przyjęciu u znanego satyryka.
RÓZE Z HELIKOPTERA NIE MAJĄ KOLCÓW
Przyjęcia rustykalne, hawajskie czy w stylu lat dwudziestych – salony i państwo, jak nazywa
naszych rodzimych milionerów, Jerzy Iwaszkiewicz, znawca tematu i kronikarz zycia
towarzyskiego, prześcigają się w wyścigu
na najzabawniejszą, najbardziej oryginalną aranżację imprezy. Ambicją jest
zorganizować przyjęcie czy bal, o którym będzie się mówiło, i co ważniejsze,
pisało. Viva czy Gala, pisma dla elit i dla ludu, zalewane są zaproszeniami
na bale, baliki, imprezy i imprezki.
Im wymyślniejsze, tym większa szansa, że opiszą.
Do dziś jednak nikt
nie prześcignął pomysłu damy z Konstancina, która lat temu kilka, kazała w
czasie przyjęcia urodzinowego zrzucać z
helikoptera na bawiących się gości setki czerwonych róż..
Tradycje szalonych przyjęć istnieją w Polsce z dawien dawna.
To nie moda, która przyszła do nas z Zachodu. To nasze, własne - choć trochę
zapomniane w okresie przaśnego
socjalizmu.
Pomysł z kostiumem żydowskim też nie jest nowy. Jarosław
Potocki ,, maskaradowy amator i marnotrawca ” już w 18 wieku występował na balach przebrany zawsze za żydowskiego kramarza.
Taką miał właśnie fantazję.
Na szyi nosił zawieszoną szufladę czy skrzynkę, pełną
złotych pierścieni, brylantowych zausznic, paryskich perfum, pereł i innych
kosztowych fraszek, które hojnie rozdawał co piękniejszym damom. Stanisław Morawski, czołowy plotkarz
epoki, podaje, że hojny hrabia przetracił w ten
sposób piętnaście tysięcy dusz. Jednym słowem, prawdziwą fortunę.
Andrzej Kożmian
w wspomnieniach pisze, że gościnność
była w Polsce poczytywana za:
,, cnotę, za
przyjemność, rozkosz, potrzebę życia”. W czasach, gdy nie istniała telewizja, a
książka była rzadkością, w samotnych i oddalonych od siebie dworach i pałacach,
gość był wymarzoną rozrywką, źródłem wiadomości ze świata, plotek i anegdot.
Jeden z ówczesnych pamiętnikarzy przypominał postać stryja, który siedział na ganku z lunetą i
wypatrywał przejezdnych. Gdy na drodze ukazywał się powóz, służba była wysyłana
z poleceniem zaproszenia, a nawet doprowadzenia gościa do dworu siłą.
Ta tradycja, ta potrzeba zabawy, towarzyszyła i towarzyszy
Polakom do dziś dnia. Organizacja, aranżacja przyjęć, wymaga nie tylko zasobów finansowych, ale i pomysłowości i
fantazji. Była i jest, swoistą dziedziną
sztuki, sposobem wyrażania kreatywności,
swojego gustu.
WIEJSKIE ŚNIADANIE U
RADZIWIŁŁÓW
W osiemnastym
wieku panie z arystokracji prześcigały
się w organizowaniu wymyślnych przyjęć. Helena Radziwiłłowa zaaranżowała
imieniny swojego zięcia jako proste ,,
wiejskie śniadanie.,, .Wersja radziwiłłowska tej bezpretensjonalnej imprezy,
śniadania, wyglądała następująco: zmieniła salon w las świerkowy, w wioskę
składającą się z czterech chatek ze słomy ryżowej. W każdej z nich podawano
dania pochodzące z ulubionych ówczesnych restauracyjek, takich jak Wiejska kawa
czy Lessel. Pośród tego lasu świerkowego, na polance, stał stół z
najprzedniejszymi mięsiwami firmowany napisem ,,Tu Gąsiorowski kuchmistrz
doskonały ”
Księżna Wirtemberska w liście do matki konstatowała jednak,
że przyjęcie to było nieudane, bo,, ile razy ktoś sięgnął po rzodkiewkę albo
śledzia musiał trącić nosem o jakiś krzak róży albo zaczepić gałązkę boule de
neżu (pisownia oryginalna), a wtedy Radziwiłłowa wydawała krzyki nieludzkie”
Zauważył to ówczesny ambasador Turcji, który odnotował w jednym ze swoich sprawozdań, że "Lachy po Nowym Roku dostają choroby jakiejś, którą dopiero popiołami sypanymi na głowy po kościołach leczą".
Tradycja wielkich zabaw była mocniejsza od surowych przykazań. Księża potępiali karnawałowe hulanki i tańce zapustne, wołając, że są "od diabła wymyślone". Słynny kaznodzieja ks. Jakub Wujek twierdził nawet, że w tańcu "wszelakich grzechów jest pełno", a kosztowne "stroje i łańcuszki, i insze błazeństwa doprowadzały w zazdrości do gniewu, a czasem do morderstw".
- O nieczystości tańca nie pytaj, gdyż taniec jest warsztatem każdej wszeteczności, cudzołóstwa i wszelkiego zbytku i cielesności: tam nieuczciwe dotykania, tam wszeteczne szeptania, namowy, śpiewania, całowania, a jednym słowem, wszytek bezwstyd. Przeto też taniec bez obżarstwa i pijaństwa być nie może: ponieważ jako jeden Mędrzec tego świata napisał, żaden po trzeźwu nie skacze - ubolewał w swojej bezsilności duchowny.
Ówczesne bankiety polskie trwały zwykle kilka godzin, w myśl zasady: "siedem biesiada, dziewięć zwada". - Bywały bankiety, na których zjedzono 60 wołów, 300 cieląt, 50 baranów, 150 wieprzów i prosiąt, 21 tysięcy sztuk drobiu, ponad 12 tysięcy ryb, 10 korcy raków, wypito 270 beczek węgrzyna, 6 lad włoskiego wina - wyliczał Peśla.
Na balach u księcia Antoniego Radziwiłła nie brakowało patriotycznych "żywych obrazów", czyli scenek teatralnych z historii Polski. Grano także tańce polskie, myśliwskiego poloneza "La chasse" Macieja Radziwiłła, walce. Te ostatnie wzbudzały wiele emocji i kontrowersji, były wykpiwane jako bezwstydne i lubieżne.
Peśla przypomniał, co o walcu pisał w 1812 r. sam Byron: "W krąg uległej kibici miękkim ruchem dłoni, obcy tancerz bez wszelkiej błądzi ceremonii. Z kolei rączka damy przez aksamit gładki, może pieścić do woli książęce pośladki".
Na radziwiłłowskim dworze nikt nie przejmował się krytyką ks. Wujka ani Byrona i innych. - Tradycja była silniejsza od przykazań - mówi Peśla.
Radziwiłłowie zbudowali w Antoninie modrzewiowy Pałac Myśliwski. Gościem księcia Antoniego i jego córek bywał m.in. Fryderyk Chopin. Dziś w pałacyku występują gwiazdy światowej pianistyki.
HAPPENING U CZARTORYSKICH
Izabela Czartoryska,
słynna pani na Puławach, zorganizowała
dla zabawy swoich gości coś, co byśmy dziś kreślili mianem happeningu, a
może był to nawet pierwszy performance.
Zabrała swoich gości na spacer drogą nieopodal pałacu. Na
poboczu tej drogi ustawiła tureckie namioty, w których służba podawała spacerowiczom
kaffe i herbatę, egzotyczne łakocie, sorbety i lody, a wszystko to na porcelanie chińskiej i japońskiej. Podczas
spaceru minęła gości karawana składająca się z ogorzałych arabów w turbanach ,,
brodatych i dzikiego wejrzenia ,, pędzących ni mniej ni więcej, trzysta baranów
i sto krów z dzwoneczkami. Za nimi szło zaś dwunastu hajduków ubranych jak
pisze kronikarz,, z turecka, w papuciach na gołych nogach” .Później zdumionych gości minęło jeszcze grupa składająca się z stada rumaków w przepysznych
rzędach, stada wielbłądów objuczonych
bagażem, a na końcu wozów z kobietami w strojach wschodnich. Ten spektakl tak
się gościom spodobał, że powtórzono go jeszcze kilkakrotnie. Trudno potem było
innym damom przelicytować taką fantazję. Ale starano się...
UCIEKAJĄCE NIMFY
Pamiętnym wydarzeniem towarzyskim w roku 1826 był bal wydany
przez niejaką panią Trypolską. Nikt by o tej damie nie usłyszał, przepadła by w
mrokach historii, gdyby nie słynne jej
przyjęcie.
Sala w należącym do
niej pałacu była zbyt mała, aby
pomieścić wszystkich zaproszonych gości, kazała więc wybudować w ogrodzie
specjalny pawilon. Dekoracja z zielonych
roślin, przyniesionych z oranżerii nie zadowoliła wykwintnego gustu gospodyni.
Posągi, białe posągi – tego potrzebowała. Komponowałyby się świetnie z zielenią
roślin.
Ba! Ale skąd wziąć na głuchej poleskiej wsi 12 greckich
posągów? Rozejrzała się wokół i wybrała tuzin urodziwych dziewek z pobliskich
wiosek. Kazała je pobielić wapnem i kredą, ubrać w krótkie, udrapowane z
bielonego płótna tuniki, i ustawiła, tak przystrojone, na postumentach w wymyślnych pozach. Ot i
posągi gotowe. Sala wyglądała pięknie. Taki efekt artystyczny chciała właśnie
osiągnąć.
Bal toczył się w
najlepsze, gdy jeden z balowiczów, zafrapowany wystrojem, zbliżył się do
stojącej nieopodal nimfy i dotknął jej ręką. Nimfa pisnęła, gość wrzasnął.
Statua ożyła i na oczach oniemiałego
tłumu, boginka zeskoczyła z postumentu i uciekła, a za nią podążyło 11
pozostałych widmowych postaci.
.
Tak bawiono się do czasów powstania styczniowego.
Po jego klęsce
ogłoszono żałobę narodową. Modne
stały się hasła socjalistyczne, praca u podstaw i praca organiczna. Zabawa,
szalona zabawa, stała się rzeczą w ciut złym stylu.
W Kórniku u Zamojskich nie jadano nawet cukru, bo Polska w
niewoli, a ordynat sypiał na biurku, twardym biurku, z tego samego powodu. Taki
prawdziwy i szczery, choć egzaltowany,
patriotyzm demonstrowano w niejednym domu arystokratycznym czy ziemiańskim.
Oczywiście nie znaczy
to, że nie było balów i przyjęć. Jak wspominała Paulina Wilkońska
,, w zacnym polskim salonie mówiła mi pewna pani domu, że
,,rozpowiadają coś ciągle o zsyłkach, a przecież z nas nikogo w czwartek nigdy
nie brakuje,,.,,
I tak to
pamiętnikarka komentowała – ,, Oto druga współczesność,,
Kto dziś pamięta o redutach, na których się
"pospoliciuch" z wielkim panem mieszał, bo obaj tańcowali za larwami,
czyli maskami ukryci. Maskarady odbywały się na wzór włoski, odkąd królowa Bona
rozgościła się na dworze Zygmunta Starego (a było to w roku 1518). Lał się
strumień pieniędzy z królewskiej kasy na mitologiczne stroje, złotą lamą
podszyte, haftowane i prześcigające się w zdobieniach. Wzorując się na dworach
królewskich magnaci urządzali pełne przepychu bale również i w swoich
posiadłościach. Jak podaje Maria Ziółkowska, na weselu Jana Zamoyskiego odbył
się przedziwny pochód. Dostojnicy, panowie i damy szli ulicami przebrani za
Murzynów, niektórzy jechali na wielbłądach, inni siedzieli na słoniach z
wieżami na grzbietach, z których puszczano ognie sztuczne. Trębacze dęli w
trąby, wybrani uczestnicy przedstawiali bóstwa niebieskie, a gromadka
dwanaściorga dzieci ubranych w
szaty atłasowe usiane gwiazdami udawała godziny nocne. Zdarzały się i wypadki
podczas takich procesji. Jowisz jadący obok Minerwy w wozie ciągnionym przez
orły i rzucający ognistymi piorunami podpalił bawełniane obłoki, które ich
otaczały. Pożar na szczęście ugaszono, ale
główny sprawca wraz z mitologiczną małżonką, zapomniawszy o boskiej powadze,
czym prędzej zleźli z wozu i salwowali się ucieczką. Wśród przebierańców można
było spotkać niejedną znamienitość odzianą w zaskakujący sposób. Sam Stanisław
Żółkiewski, przyjaciel pana młodego przywdział szaty Diany - bogini lasów,
zwierząt i płodności. Paradował w zieleni, otoczony nimfami, chartami, ogarami
i jeleniami.
Za czasów Władysława IV zabawę urozmaicono, wprowadzając losy decydujące o przebraniu osoby, która taki los wyciągnęła. Kto trafił na rolę gospodarza, musiał wydać ucztę. Komu przypadła w udziale rola kupca, ten odpowiadał za dostarczenie materiałów na kosztowne stroje. Nie wszyscy byli zadowoleni z tego, co przyniósł im fortuna przygotowała.
Bale kostiumowe pojawiły się dopiero za czasów Augusta II Sasa. Nazywano je redutami. Pierwsze słynne reduty odbywały się w Warszawie przy ulicy Piekarskiej numer 105. Sam król w nich uczestniczył, hulając do białego rana. Za następnego Sasa reduty rozbuchały się jeszcze bardziej, przenosząc na salony Przeździeckich, Radziwiłłów i Jabłonowskich. Czego tam nie było - tańce, uczty, plotki na kanapach i wróżby nawet, które przeszły do historii najwspanialszych polskich zabaw przypadających na okres karnawału i czas poprzedzający adwent. Goście jeszcze nie zdążyli odetchnąć po jednej wyczerpującej zabawie, a już zbliżał się termin kolejnej - reduty organizowano bowiem kilka razy w tygodniu.
Słynni byli podwikarze, którzy potrafili tak zbałamucić damy, że odsłaniały nogi powyżej kostek i łyskając łydkami tańcowały bezwstydnie wśród mężczyzn.
Rola larw, czyli masek zakładanych na twarz była nie do pogardzenia. Niejeden przedstawiciel pospólstwa dzięki nim wchodził na salony, skuszony wspólną zabawą razem z panami. Przynoszenie masek było obowiązkowe, wystarczyło jednak przywiązać ją do ramienia, zatknąć za czapkę, czy po prostu niedbale ująć w dłoń. Możnowładcy chętnie odsłaniali twarze podczas balów, podczas gdy przedstawiciele niższych klas społecznych musieli pozostać anonimowi. Bez larwy natychmiast zostaliby zafrontowani i pewnie musieliby bal opuścić. Bywało jednak, że i dystyngowane osoby wolały nie być rozpoznane. W przebraniu łatwiej było szpiegować męża, żonę czy amantkę.
Zamaskowanie nie oznaczało jednak bezkarności pod względem zachowania. Każdej reducie asystowała warta gwardyi koronnej stojąca przy drzwiach oraz żołnierze pilnujący porządku na sali. Kto czynił hałas niepotrzebny, zaraz był przywoływany do porządku. Wyprowadzano go za drzwi, tam zdejowano maskę i decydowano o wymiarze kary. Bywało, że do kozy wsadzono albo i kijem przetrzepano plecy szczególnie podłemu delikwentowi, który liczył na to, że pod osłoną maski będzie mógł bezkarnie rozrabiać.
No i wreszcie bufety. Nie byłoby dobrej zabawy bez czekających uczestników rozkoszy podniebienia. Każdy gość, który płacił za bilet wstępu na redutę miał zapewnione światło i kapelę. Za napoje i przekąski trzeba było wysupłać z kiesy kolejne dukaty. Nawet woda nie była za darmo. Narzekano na drożyznę, ale co i rusz kupowano warte i nie warte tynfa limoniady z dodatkiem tartych migdałów. Piwo na redutach nie było popularne, kto go żądał, tego uznawano za prostaka. Za to zimne przekąski ciągnęły się całymi metrami, zaskakując różnorodnością i smakiem. Kogo było stać objadał się szynką, ozorami, salcesonami i zrazikami podawanymi z chlebem francuskim. Czego tam nie było...
A kto musiał za potrzebą, na tego czekały sale osobne wyposażone w rzędy nocników i urynałów, w które można było składać ciężary natury.
I tak się bawiono, najpierw w Warszawie, a potem w innych większych miastach: w Poznaniu, we Lwowie, w Wilnie. W XIX wieku weszły w zwyczaj bale dobroczynne, podczas których panie z towarzystwa pragnęły zabłysnąć klejnotami i złotym sercem, zbierając fundusze na przeróżne ochronki. Wystarczy zajrzeć do "Lalki" Bolesława Prusa, która ten obyczaj barwnie opisuje.
Maskarady powoli wracają do łask. Po
Za czasów Władysława IV zabawę urozmaicono, wprowadzając losy decydujące o przebraniu osoby, która taki los wyciągnęła. Kto trafił na rolę gospodarza, musiał wydać ucztę. Komu przypadła w udziale rola kupca, ten odpowiadał za dostarczenie materiałów na kosztowne stroje. Nie wszyscy byli zadowoleni z tego, co przyniósł im fortuna przygotowała.
Bale kostiumowe pojawiły się dopiero za czasów Augusta II Sasa. Nazywano je redutami. Pierwsze słynne reduty odbywały się w Warszawie przy ulicy Piekarskiej numer 105. Sam król w nich uczestniczył, hulając do białego rana. Za następnego Sasa reduty rozbuchały się jeszcze bardziej, przenosząc na salony Przeździeckich, Radziwiłłów i Jabłonowskich. Czego tam nie było - tańce, uczty, plotki na kanapach i wróżby nawet, które przeszły do historii najwspanialszych polskich zabaw przypadających na okres karnawału i czas poprzedzający adwent. Goście jeszcze nie zdążyli odetchnąć po jednej wyczerpującej zabawie, a już zbliżał się termin kolejnej - reduty organizowano bowiem kilka razy w tygodniu.
Słynni byli podwikarze, którzy potrafili tak zbałamucić damy, że odsłaniały nogi powyżej kostek i łyskając łydkami tańcowały bezwstydnie wśród mężczyzn.
Rola larw, czyli masek zakładanych na twarz była nie do pogardzenia. Niejeden przedstawiciel pospólstwa dzięki nim wchodził na salony, skuszony wspólną zabawą razem z panami. Przynoszenie masek było obowiązkowe, wystarczyło jednak przywiązać ją do ramienia, zatknąć za czapkę, czy po prostu niedbale ująć w dłoń. Możnowładcy chętnie odsłaniali twarze podczas balów, podczas gdy przedstawiciele niższych klas społecznych musieli pozostać anonimowi. Bez larwy natychmiast zostaliby zafrontowani i pewnie musieliby bal opuścić. Bywało jednak, że i dystyngowane osoby wolały nie być rozpoznane. W przebraniu łatwiej było szpiegować męża, żonę czy amantkę.
Zamaskowanie nie oznaczało jednak bezkarności pod względem zachowania. Każdej reducie asystowała warta gwardyi koronnej stojąca przy drzwiach oraz żołnierze pilnujący porządku na sali. Kto czynił hałas niepotrzebny, zaraz był przywoływany do porządku. Wyprowadzano go za drzwi, tam zdejowano maskę i decydowano o wymiarze kary. Bywało, że do kozy wsadzono albo i kijem przetrzepano plecy szczególnie podłemu delikwentowi, który liczył na to, że pod osłoną maski będzie mógł bezkarnie rozrabiać.
No i wreszcie bufety. Nie byłoby dobrej zabawy bez czekających uczestników rozkoszy podniebienia. Każdy gość, który płacił za bilet wstępu na redutę miał zapewnione światło i kapelę. Za napoje i przekąski trzeba było wysupłać z kiesy kolejne dukaty. Nawet woda nie była za darmo. Narzekano na drożyznę, ale co i rusz kupowano warte i nie warte tynfa limoniady z dodatkiem tartych migdałów. Piwo na redutach nie było popularne, kto go żądał, tego uznawano za prostaka. Za to zimne przekąski ciągnęły się całymi metrami, zaskakując różnorodnością i smakiem. Kogo było stać objadał się szynką, ozorami, salcesonami i zrazikami podawanymi z chlebem francuskim. Czego tam nie było...
A kto musiał za potrzebą, na tego czekały sale osobne wyposażone w rzędy nocników i urynałów, w które można było składać ciężary natury.
I tak się bawiono, najpierw w Warszawie, a potem w innych większych miastach: w Poznaniu, we Lwowie, w Wilnie. W XIX wieku weszły w zwyczaj bale dobroczynne, podczas których panie z towarzystwa pragnęły zabłysnąć klejnotami i złotym sercem, zbierając fundusze na przeróżne ochronki. Wystarczy zajrzeć do "Lalki" Bolesława Prusa, która ten obyczaj barwnie opisuje.
Maskarady powoli wracają do łask. Po
wstają coraz to nowe wypożyczalnie strojów
odpowiednich nie tylko na okres karnawału, ale również na wieczory panieńskie,
kawalerskie, Halloween czy Mikołajki. Do wyboru do koloru.
GAFFA U BECKÓW NA
SNIADANIU
Nic więc dziwnego, że gdy tylko w 1918 roku odzyskaliśmy
niepodległość wróciła epoka szumnych zabaw i bali. W miarę upływu lat i
bogacenia się społeczeństwa, co raz wystawniejszych i oryginalniejszych. Bawiła
się zarówno prowincja jak i Warszawa .
Pan Jan Dimmich
wspomina bale w malutkim Nakle –
Aranżowano te baliki pod hasłem
lato- zimą. Masa kwiatów i zieleni, szemrząca fontanna w tle, a panie i panowie tańczyli w letnich strojach-
Był to pomysł na
zabawę, niezbyt kosztowną, w latach dwudziestych, latach kryzysu
gospodarczego szczególnie cenny.
Żywa była też
tradycja dziewiętnastowiecznych balików
organizowanych przez rzemieślników i strażaków. Wszyscy występowali na
nich w mundurach, na galowo, albo
poprzebierani w kostiumy, własnej roboty, szyte w domach stroje arabskich
szejków, czy wypożyczane mundurki policjantów i uniformy kominiarzy.
W Warszawie i Krakowie
odbywały się wówczas słynne bale mody czy malarzy. Obowiązywały
fantazyjne kostiumy, przebierano się za np. piecyk, i wybierano obowiązkowo królową balu.
Zdobycie takiego tytułu często kosztowało fortunę zaprzyjaźnionego z kandydatką pana. Walczono
o ten tytuł zażarcie i wszelkimi dostępnymi środkami.
Znane artystki przychodziły na bale w strojach wypożyczonych
ze słynnych ówczesnych salonów mód. Potem prasa reklamowała i oceniała owe
kreacje. Konferansjerzy prowadzący bale
też rzucali mimochodem w zapowiedziach, skąd , z jakiego magazynu pochodzi ich
śliczny krawacik lub smoking.
Cóż, w czasach przed telewizyjnych biznes reklamowy kręcił
się na zupełnie innym poziomie.
W Krakowie, w Jamie Michalikowej zabawy nosiły nazwę
Inkamolajo. Były to bale przebierańców,, gdy u wejścia pojawiał się ktoś w
zwykłej marynarce albo co gorzej w
smokingu, malarze z komitetu chwytali go w obroty. Marynarkę odwracano mu
podszewką ku górze, gors koszuli i twarz
malowano w kolorowe desenie, do włosów wpinano pióra lub inne ozdoby, po
czym wśród ryku Inkamalajo wprowadzano oszołomionego gościa do sali”
W Zamku Królewskim, ówczesnej siedzibie prezydenta,
przyjęcia były wykwintne, ale z jednym ograniczeniem - kucharz nie mógł korzystać z importowanych produktów. Tylko
polskich, Był to osobisty zakaz prezydenta Mościckiego. Ta tendencja do
promowania Polski prowadziła nieraz do zabawnych nieporozumień. W 1937 roku
doszło nawet do drobnego incydentu dyplomatycznego. Jadwiga Beckowa podejmując
śniadaniem ministra spraw zagranicznych Francji zaaranżowała stół – ,, Na wielkich taflach
lustrzanych płynęły śliczne cacka– żaglówki. Wśród nich, po jednej lub
grupkami, rozrzucone były (na niewidocznych spodeczkach z wodą ) pąsowe gwiazdy
kwiatu poncji,, .
Leon Noel, ambasador Francji odczytał tę aranżacje jako niestosowną próbę zwrócenia uwagi na
polskie ambicje kolonialne . ,,Na śniadaniu u p.p. Becków ..tylko okręty i
morskie emblematy znajdowały się na stole.”
Dekoracja, jak twierdziła
póżniej ministrowa, miała stanowić niespodziankę dla jej męża, miłośnika
sportów wodnych.
No, cóż sakura
to jak wiadomo ulubiony kolor Japończyków i Premiera, jak
twierdzi Tadeusz Iwiński i pani premierowa Millerowa.
Arystokracja zapraszała gości do swoich wiejskich
rezydencji. Łańcut, Nieśwież czy Dawidgródek stanowiły miejsce spotkań
dyplomatów z całej ówczesnej Europy. Urządzano huczne bale, przyjęcia i
polowania. Jedno z nich tak wspomina Anna z Branickich Wolska,,...Stał
niski stół zbity ze świeżych desek, a przy nim ławy z cienkich pni brzozowych.
Myśliwi zasiedli na ławach (....) a my roznosiłyśmy kieliszki z nalewką i
podawałyśmy bułki z szynką i pasztetem
Potem rozdano talerze na których dymiły zrazy z kaszą, a wreszcie w filiżankach
roznosiłyśmy herbatę z czerwonym winem na rozgrzewkę i pomarańcze w wielkich
koszach”
W 1936 roku odbyło
się warszawskiej Królikarni garden party pod nazwą ,,Wiosenna sielanka,, Goście
wystąpili w kostiumach wystylizowanych na stroje rokkokowych pasterzy i pasterek.
To było jedno z ostatnich wielkich przedwojennych warszawskich przyjęć. ..
POLACY BĘDĄ TAŃCZYĆ NAWET NA SWOIM GROBIE
Wydawałoby się, że
wraz z początkiem wojny dni wesołej zabawy skoczyły się na długo.
Istotnie nie odbywały się huczne bale i duże imprezy, ale w domach bawiono się
świetnie. Nazywano te spotkania nocnikami, bo z powodu godziny policyjnej
goście bawili się do rana. Opowiadają o takich zabawach w swoich wspomnieniach
Eryk Lipiński czy Edward Dziewoński. To zresztą ciekawe, ale ze wspomnień ludzi
związanych z satyrą, obraz okupacji jest intrygująco dwoisty, patos miesza się
z groteską, a pod powierzchnią tragedii wyłania czas wielkiej przygody i straceńczej zabawy. Młodość w każdej epoce miała swoje
prawa.
Jednym zaś z najbardziej patetycznych wspomnień jest zawarty w,, Zielu na kraterze.,, Melchiora
Wańkowicza opis, jakbyśmy dziś powiedzieli, melanżu czy balanżki, którą
urządziła jego córka w przeddzień wybuchu powstania. Lista uczestników, to
przejmujący rejestr poległych parę dni później przyjaciół.
CHRUSZCZOW WCINA USZY
Po drugiej wojnie, podobnie jak po pierwszej, wystarczyło
zaledwie kilka lat, a życie towarzyskie zaczęło się toczyć znowu.
Pan Stanisław
Maślankiewicz, kuchmistrz doskonały opowiadał:
– Trzy lata po wojnie
robiłem w Jabłonnie przyjęcie na 180 osób. Stoły złożono w piramidkę. A na nich
ustawiłem ptaki pieczone w całości,
przybrane skrzydłami i ogonami, osadzone
na wypiekanych z ciasta gniazdach z jajami i młodymi. Łososie podaliśmy w
całości, zanurzone w galarecie tak przezroczystej, że widać było płynące obok
małe i duże rybki otoczone zielonymi wodorostami. A nad tym udało mi stworzyć
wodospad z galarety, ze specjalnie wypracowanymi bąbelkami powietrza. Iluzja
prawdziwego wodospadu była doskonała. Na deser przyrządziłem melbę a la Belle Helene.
Przybrałem ją różnokolorowymi owocami i bitą śmietaną. W środku umieściłem
żarówkę i przykryłem ją strzechą kolorowych włosów z lukru grubości 1mm. Samo
ciągnięcie włosów trwało dobę –
Kucharz tym przyjęciem odreagował pięć lat obozu. To
była znakomita terapia i dla niego, i dla gości. Bawiono się tak, jakby czas
nie istniał. Rzeczywistość stalinowska na parę godzin przestała obowiązywać.
Wróciły stare, dobre czasy. Niestety, Kucharz nie pamiętał kto wydawał to
przyjęcie i jakie były jego konsekwencje. On tylko gotował, gotował, gotował.
Ale był szczęśliwy, jak nigdy. Nawet po całej nocy ciężkiej
pracy. Czuł, że tworzy coś ważnego, coś co jest potrzebne i czego nie będzie
mógł znowu zrobić prędko, a może nawet nigdy.. Goście, też według jego relacji, robili wrażenie jakby byli w
transie. To był Wyspiański. Aranżacja czy inscenizacja -1948. Przyjęcie, które
najlepiej zapamiętał. Najważniejsze.
Później, niestety,
nastały lata szare. Owszem urządzano bale, ale dla przodowników pracy. Pan
Stanisław komentował je krótko – Nie warto było się starać.
W 1949 pana
Maślankiewicza odkryły ówczesne władze, i zaangażowały do gotowania dla elit politycznych. – Bierut był nijaki, miał
kłopoty z żołądkiem. Jadał tylko kleiki, krupniczki. Nuda. – wspominał kucharz.
Miły był natomiast
Rokossowski – jego ulubionym daniem był kulebiak. Jedno w czasie urządzania
tych przyjęć było niesympatyczne, oficerowie MBP patrzący przez cały czas na
ręce kucharza.
Po 56 przyjęcia się
rozkręciły – zaczęły się prywatne
bankiety w willach, przyjęcia dyplomatyczne. Znowu wróciły stoły w piramidkę. Płonące kabanosy.
Porywające się do lotu bażanty. Zupełnie jak za czasów ministra Becka –
rozmarzał się kucharz, gdy opowiadał.
Józef Cyrankiewicz, nasz Petroniusz ery socjalizmu, nie
rozstawał się z p. Stanisławem nawet w czasie urlopu. Goście zresztą też mieli
coraz bardziej wyrafinowane gusta. Nikita Chruszczow wprost uwielbiał pieczone
na ruszcie uszy młodych prosiaczków.
Jak był przy apetycie
to biło się nawet 15 sztuk – rozrzewniał się p. Maślankiewicz.
Zresztą Chruszczow
jeździł z własnym kucharzem i wszystkich skarmiał ukraińską jajecznicą z cebulą
i pomidorami. Nawet Gomułkę, który był wiecznie na diecie i normalnie jadał
delikatne zupki, pierożki z serem,
gotowane mięska. Żadnych szaleństw, poza tą jajecznicą, w ramach braterskiej
przyjaźni między narodami. Jak wiadomo, towarzyszom się nie odmawiało.
PŁYŃ BARKO DO ARESZTU
Największym przyjęciem lat siedemdziesiątych było otwarcie
hotelu Victoria. Serwowano dziki, kuropatwy, bażanty i zające. Perliczki i
przepiórki siedziały na gniazdach.
Tylko na szczycie stołu zamiast bażanta stała marcepanowa
lala w stroju ludowym. No, cóż
taki sam symbol czasów jak miś ze słomy, unoszący się nad
Warszawą Barei i Gierka.
W Viktorii bawiły się
elity partyjno- polityczne, aktorzy, garstka sportowców i prywaciarzy.
Przyjęcia w domach były skromniejsze na skutek tzw. braków w
zaopatrzeniu. Z towarów luksusowych tylko kawior był dostępny w sprzedaży
detalicznej. W Delikatesach można go było kupić na wagę za przystępną zresztą
cenę.. Sale balowe przyozdabiano balonikami i krepiną, oczywiście jeśli tej
ostatniej nie zabrakło akurat w sklepach
Gdy ktoś poszalał wydając przyjęcie czy zdradzając ,,oznaki wskazujące
na życie ponad stan” łatwo mógł się znaleźć za kratkami, tak jak to się
przydarzyło rodzinie Mentlewiczów, która urządziła szampański bankiecik na
pływającej barce. Zwróciło to uwagę organów ścigania, i gospodarze bankieciku znaleźli się w areszcie pod zarzutem wywozu z
Poski dzieł sztuki. Jak najbardziej zresztą zasadnym.
Taki brak
wyrozumiałości u władzy skutecznie zniechęcał do większego rozmachu.
Było cichutko i szarutko.
Wraz z nastaniem trzeciej Rzeczpospolitej wróciły dawne szalone imprezy. A to znany reżyser urządza
imieniny w podmiejskiej ciuchci
wynajętej w tym celu. A to biznesmen robi party na barkach pływających po
jeziorach. Barki trzeba było przetaczać
z jeziora na jezioro po specjalnych torach, co podniosło atrakcyjność imprezy,
zakończonej hucznym balem –
niespodzianką, w pięknym, położonym w lesie pałacu.
I chociaż czasy niby
mamy nowe, to uczestnicy i organizatorzy
tych imprez proszą – tylko bez
nazwisk. Jakby ciągle gdzieś tu, unosił się duch czasów gomułkowskich czy gierkowskich, z ich lotnymi
inspekcjami robotniczo –chłopskimi.
A może to strach
przed wszechwładną Izbą Skarbową?
Czasem te ekstrawagancje kończą się zwyczajną plajtą. Tak się stało z
właścicielem Art.– Deco i organizatorem świetnego balu z początku lat 90,
zorganizowanego w teatrze Syrena pod hasłem Zielonego Weneckiego Karnawału, czy
z panią, właścicielką Qeen of Saba, która obrzucała swoich gości różami. Te
plajty nie mają raczej wiele wspólnego z wydanymi przyjęciami, tylko z ogólną
sytuacją gospodarczą, z groźną recesją.
Ich organizatorzy i
uczestnicy przynajmniej jednak mają co powspominać. Podtrzymywali
długą tradycję. Wnieśli do historii polskich bali swój wkład, swój udział. Tak
jak ongiś pani Trypolska.. Może więc jednak było warto?
Chłędowski, zdaje się, napisał w pamiętnikach, że Polak będzie tańczył nawet
na grobie. I coś w tym jest na rzeczy. Bawimy się wszędzie i zawsze.
Więc bawmy się i
teraz. Karnawał u drzwi.
„Młoda osoba niedość często zapraszana do tańca nie powinna z tego powodu okazywać złego humoru; rozmawiając z zajęciem z najbliżej przy sobie siedzącą sąsiadką, okaże, że nie zwraca uwagi na opuszczenie i zapomnienie. Obowiązkiem zaś gospodyni domu jest czuwać nad tem, aby zaproszone przez nią młode osoby tańczyły; powinna ona namawiać młodych ludzi, aby szli zapraszać do tańca panny, których powierzchowność nie jest dostateczną zachętą do częstego angażowania. (…)
W ciągu balu ani tancerz, ani tancerka nie powinni zdejmować rękawiczek, tem mniej jeszcze tańczyć bez takowych.
W dawnych czasach, damy, idąc na bal, używały znacznie więcej drobnych przyborów, bez których obchodzą się teraz doskonale. I tak woreczków do gry, bukietów i flakoników z woniami nikt już prawie nie używa, osobliwie pierwszych i ostatnich. Wachlarz i chusteczka do nosa wystarczają dziś najzupełniej. Nie należy dziś trzymać chustki ostentacyjnie, jak to dawniej praktykowanem było, w środku, aby końce koronkowe zwieszały się niedbale; przeciwnie, potrzeba ukrywać ją całkowicie w ręku. Ani wachlarza, ani chustki, nie potrzeba zostawiać na miejscu, idąc do tańca, należy tylko zręcznie trzymać te przedmioty. Nader niestosownym i niewłaściwem jest, jeśli młoda osoba, ukryta za wachlarzem, śmieje się i rozmawia po cichu z tańczącym z nią kawalerem.
Niedobrze widzianem jest, jeśli panna tańczy więcej jak trzy razy z jednym i tym samym kawalerem w ciągu jednego wieczora. Wyjątek od tej reguły stanowi tańczenie ze swym narzeczonym albo przypadkowe tańczenie z wyboru, w figurach mazura lub kotyliona, wreszcie kiedy zgromadzenie jest nieliczne lub złożone z osób najbliższych, dobrze wzajemnie znajomych (…)
Aczkolwiek wszelka poufałość pomiędzy młodemi ludźmi na balu jest surowo zakazaną, przyjętym jest jednak, aby w kontradensie i mazurze panna rozmawiała z kawalerem. W rozmowie unikać i strzec się potrzeba obmawiania; przedmiotem konwersacyi może być piękność balu, uprzejmość i gościnność gospodarzy, elegancyja toalet i… gorąco. (…) Rozmowa płynąca wolnym biegiem po tak pospolitej i jałowej treści niemało przyczynia się do nadania światowym zebraniom bezmyślnego charakteru, tak nieznośnego dla ludzi rozumnych i wykształconych.”
Zaczerpnięte z:
A. Lisak, Miłość, kobieta i małżeństwo w XIX wieku, Warszawa 2009