poniedziałek, 14 grudnia 2015

Były bale- czyli o tradycji zabaw karnawałowych.

Wiem, mamy adwent.
 Ale skoro tu rzadko zagladam, nie dlatego by sie mało działo -wręcz przeciwnie - dzieje się aż za duzo.
Ale wracając; skoro jestem,
 to wrzuce publikowany na łamach Polityki kawałek rozrywkowy.

 Pozdrawiam :)









BYŁY BALE





Rudy karczmarz  nalewa wódeczkę do literatek ustawionych na gazecie. Potem podkręca  pejsy, poprawia jarmułkę i gapi się na bawiących gości, oparty o malowniczy bufet z ciemnego drzewa.. Taki obrazek nie byłby dziwny w roku 1934 lub 35 na krakowskim Kazimierzu czy warszawskich Nalewkach. Jest jednak  zaskakujący w podwarszawskim salonie, w roku 2002, na przyjęciu u znanego satyryka.

RÓZE Z HELIKOPTERA NIE MAJĄ KOLCÓW

Przyjęcia rustykalne, hawajskie czy w stylu lat  dwudziestych – salony i państwo, jak nazywa naszych rodzimych milionerów, Jerzy Iwaszkiewicz, znawca tematu i kronikarz zycia towarzyskiego,  prześcigają się w wyścigu na najzabawniejszą, najbardziej oryginalną aranżację imprezy. Ambicją jest zorganizować przyjęcie czy bal, o którym będzie się mówiło, i co ważniejsze, pisało. Viva czy Gala, pisma dla elit i dla ludu, zalewane są zaproszeniami na  bale, baliki, imprezy i imprezki.
Im wymyślniejsze, tym większa szansa, że opiszą.
 Do dziś jednak nikt nie prześcignął pomysłu damy z Konstancina, która lat temu kilka, kazała w czasie przyjęcia urodzinowego zrzucać  z helikoptera na bawiących się gości setki czerwonych róż..
Tradycje szalonych przyjęć istnieją w Polsce z dawien dawna. To nie moda, która przyszła do nas z Zachodu. To nasze, własne - choć trochę zapomniane  w okresie przaśnego socjalizmu.
Pomysł z kostiumem żydowskim też nie jest nowy. Jarosław Potocki ,, maskaradowy amator i marnotrawca ” już w 18 wieku  występował na balach  przebrany zawsze za żydowskiego kramarza. Taką miał właśnie fantazję.
Na szyi nosił zawieszoną szufladę czy skrzynkę, pełną złotych pierścieni, brylantowych zausznic, paryskich perfum, pereł i innych kosztowych fraszek, które hojnie rozdawał co piękniejszym  damom. Stanisław Morawski, czołowy plotkarz epoki, podaje, że hojny hrabia przetracił w ten  sposób piętnaście tysięcy dusz. Jednym słowem, prawdziwą fortunę.
   Andrzej Kożmian w  wspomnieniach pisze, że gościnność była w Polsce poczytywana za:
 ,, cnotę, za przyjemność, rozkosz, potrzebę życia”. W czasach, gdy nie istniała telewizja, a książka była rzadkością, w samotnych i oddalonych od siebie dworach i pałacach, gość był wymarzoną rozrywką, źródłem wiadomości ze świata, plotek i anegdot. Jeden z ówczesnych pamiętnikarzy przypominał postać  stryja, który siedział na ganku z lunetą i wypatrywał przejezdnych. Gdy na drodze ukazywał się powóz, służba była wysyłana z poleceniem zaproszenia, a nawet doprowadzenia gościa do dworu siłą.

Ta tradycja, ta potrzeba zabawy, towarzyszyła i towarzyszy Polakom do dziś dnia. Organizacja, aranżacja przyjęć, wymaga nie tylko  zasobów finansowych, ale i pomysłowości i fantazji. Była i jest,  swoistą dziedziną sztuki, sposobem wyrażania  kreatywności, swojego gustu.





WIEJSKIE ŚNIADANIE U  RADZIWIŁŁÓW

 W osiemnastym wieku  panie z arystokracji prześcigały się w organizowaniu wymyślnych przyjęć. Helena Radziwiłłowa zaaranżowała imieniny swojego zięcia  jako proste ,, wiejskie śniadanie.,, .Wersja radziwiłłowska tej bezpretensjonalnej imprezy, śniadania, wyglądała następująco: zmieniła salon w las świerkowy, w wioskę składającą się z czterech chatek ze słomy ryżowej. W każdej z nich podawano dania pochodzące z ulubionych ówczesnych restauracyjek, takich jak Wiejska kawa czy Lessel. Pośród tego lasu świerkowego, na polance, stał stół z najprzedniejszymi mięsiwami firmowany napisem ,,Tu Gąsiorowski kuchmistrz doskonały ”
Księżna Wirtemberska w liście do matki konstatowała jednak, że przyjęcie to było nieudane, bo,, ile razy ktoś sięgnął po rzodkiewkę albo śledzia musiał trącić nosem o jakiś krzak róży albo zaczepić gałązkę boule de neżu (pisownia oryginalna), a wtedy Radziwiłłowa wydawała krzyki nieludzkie”

W Polsce szlacheckiej nie organizowano zabaw i bali sylwestrowych w takiej formie jak dzisiaj. Nowy Rok witano podobnie jak Wigilię - przy stole z rodziną. Dopiero Trzej Królowie przynosili zmianę nastrojów, rozpoczynając okres bankietów i prawdziwych hulanek trwających aż do środy popielcowej - powiedział historyk i badacz dziejów antonińskiej linii rodu Radziwiłłów, Dariusz Peśla.
Zauważył to ówczesny ambasador Turcji, który odnotował w jednym ze swoich sprawozdań, że "Lachy po Nowym Roku dostają choroby jakiejś, którą dopiero popiołami sypanymi na głowy po kościołach leczą".
Tradycja wielkich zabaw była mocniejsza od surowych przykazań. Księża potępiali karnawałowe hulanki i tańce zapustne, wołając, że są "od diabła wymyślone". Słynny kaznodzieja ks. Jakub Wujek twierdził nawet, że w tańcu "wszelakich grzechów jest pełno", a kosztowne "stroje i łańcuszki, i insze błazeństwa doprowadzały w zazdrości do gniewu, a czasem do morderstw".
- O nieczystości tańca nie pytaj, gdyż taniec jest warsztatem każdej wszeteczności, cudzołóstwa i wszelkiego zbytku i cielesności: tam nieuczciwe dotykania, tam wszeteczne szeptania, namowy, śpiewania, całowania, a jednym słowem, wszytek bezwstyd. Przeto też taniec bez obżarstwa i pijaństwa być nie może: ponieważ jako jeden Mędrzec tego świata napisał, żaden po trzeźwu nie skacze - ubolewał w swojej bezsilności duchowny.
Ówczesne bankiety polskie trwały zwykle kilka godzin, w myśl zasady: "siedem biesiada, dziewięć zwada". - Bywały bankiety, na których zjedzono 60 wołów, 300 cieląt, 50 baranów, 150 wieprzów i prosiąt, 21 tysięcy sztuk drobiu, ponad 12 tysięcy ryb, 10 korcy raków, wypito 270 beczek węgrzyna, 6 lad włoskiego wina - wyliczał Peśla.
Na balach u księcia Antoniego Radziwiłła nie brakowało patriotycznych "żywych obrazów", czyli scenek teatralnych z historii Polski. Grano także tańce polskie, myśliwskiego poloneza "La chasse" Macieja Radziwiłła, walce. Te ostatnie wzbudzały wiele emocji i kontrowersji, były wykpiwane jako bezwstydne i lubieżne.
Peśla przypomniał, co o walcu pisał w 1812 r. sam Byron: "W krąg uległej kibici miękkim ruchem dłoni, obcy tancerz bez wszelkiej błądzi ceremonii. Z kolei rączka damy przez aksamit gładki, może pieścić do woli książęce pośladki".
Na radziwiłłowskim dworze nikt nie przejmował się krytyką ks. Wujka ani Byrona i innych. - Tradycja była silniejsza od przykazań - mówi Peśla.
Radziwiłłowie zbudowali w Antoninie modrzewiowy Pałac Myśliwski. Gościem księcia Antoniego i jego córek bywał m.in. Fryderyk Chopin. Dziś w pałacyku występują gwiazdy światowej pianistyki.


HAPPENING U CZARTORYSKICH

Izabela Czartoryska,  słynna pani na Puławach, zorganizowała  dla zabawy swoich gości coś, co byśmy dziś kreślili mianem happeningu, a może był to nawet pierwszy performance.

Zabrała swoich gości na spacer drogą nieopodal pałacu. Na poboczu tej drogi ustawiła tureckie namioty, w których służba podawała spacerowiczom kaffe i herbatę, egzotyczne łakocie, sorbety i lody, a wszystko to na  porcelanie chińskiej i japońskiej. Podczas spaceru minęła gości karawana składająca się z ogorzałych arabów w turbanach ,, brodatych i dzikiego wejrzenia ,, pędzących ni mniej ni więcej, trzysta baranów i sto krów z dzwoneczkami. Za nimi szło zaś dwunastu hajduków ubranych jak pisze kronikarz,, z turecka, w papuciach na gołych nogach” .Później  zdumionych gości minęło jeszcze grupa  składająca się z stada rumaków w przepysznych rzędach,  stada wielbłądów objuczonych bagażem, a na końcu wozów z kobietami w strojach wschodnich. Ten spektakl tak się gościom spodobał, że powtórzono go jeszcze kilkakrotnie. Trudno potem było innym damom przelicytować taką fantazję. Ale starano się...

UCIEKAJĄCE NIMFY

Pamiętnym wydarzeniem towarzyskim w roku 1826 był bal wydany przez niejaką panią Trypolską. Nikt by o tej damie nie usłyszał, przepadła by w mrokach historii,  gdyby nie słynne jej przyjęcie.
 Sala w należącym do niej pałacu  była zbyt mała, aby pomieścić wszystkich zaproszonych gości, kazała więc wybudować w ogrodzie specjalny pawilon. Dekoracja  z zielonych roślin, przyniesionych z oranżerii nie zadowoliła wykwintnego gustu gospodyni. Posągi, białe posągi – tego potrzebowała. Komponowałyby się świetnie z zielenią roślin.
Ba! Ale skąd wziąć na głuchej poleskiej wsi 12 greckich posągów? Rozejrzała się wokół i wybrała tuzin urodziwych dziewek z pobliskich wiosek. Kazała je pobielić wapnem i kredą, ubrać w krótkie, udrapowane z bielonego płótna tuniki, i ustawiła, tak przystrojone,  na postumentach w wymyślnych pozach. Ot i posągi gotowe. Sala wyglądała pięknie. Taki efekt artystyczny chciała właśnie osiągnąć.
 Bal toczył się w najlepsze, gdy jeden z balowiczów, zafrapowany wystrojem, zbliżył się do stojącej nieopodal nimfy i dotknął jej ręką. Nimfa pisnęła, gość wrzasnął. Statua ożyła i  na oczach oniemiałego tłumu, boginka zeskoczyła z postumentu i uciekła, a za nią podążyło 11 pozostałych widmowych postaci.
.
Tak bawiono się do czasów powstania styczniowego.

Po jego klęsce  ogłoszono żałobę narodową.  Modne stały się hasła socjalistyczne, praca u podstaw i praca organiczna. Zabawa, szalona zabawa, stała się rzeczą w ciut złym stylu.
W Kórniku u Zamojskich nie jadano nawet cukru, bo Polska w niewoli, a ordynat sypiał na biurku, twardym biurku, z tego samego powodu. Taki prawdziwy i szczery, choć  egzaltowany, patriotyzm demonstrowano w niejednym domu arystokratycznym czy ziemiańskim.
 Oczywiście nie znaczy to, że nie było balów i przyjęć. Jak wspominała Paulina Wilkońska
,, w zacnym polskim salonie mówiła mi pewna pani domu, że ,,rozpowiadają coś ciągle o zsyłkach, a przecież z nas nikogo w czwartek nigdy nie brakuje,,.,,

 I tak to pamiętnikarka komentowała – ,, Oto druga współczesność,,   

Kto dziś pamięta o redutach, na których się "pospoliciuch" z wielkim panem mieszał, bo obaj tańcowali za larwami, czyli maskami ukryci. Maskarady odbywały się na wzór włoski, odkąd królowa Bona rozgościła się na dworze Zygmunta Starego (a było to w roku 1518). Lał się strumień pieniędzy z królewskiej kasy na mitologiczne stroje, złotą lamą podszyte, haftowane i prześcigające się w zdobieniach. Wzorując się na dworach królewskich magnaci urządzali pełne przepychu bale również i w swoich posiadłościach. Jak podaje Maria Ziółkowska, na weselu Jana Zamoyskiego odbył się przedziwny pochód. Dostojnicy, panowie i damy szli ulicami przebrani za Murzynów, niektórzy jechali na wielbłądach, inni siedzieli na słoniach z wieżami na grzbietach, z których puszczano ognie sztuczne. Trębacze dęli w trąby, wybrani uczestnicy przedstawiali bóstwa niebieskie, a gromadka dwanaściorga dzieci ubranych w szaty atłasowe usiane gwiazdami udawała godziny nocne. Zdarzały się i wypadki podczas takich procesji. Jowisz jadący obok Minerwy w wozie ciągnionym przez orły i rzucający ognistymi piorunami podpalił bawełniane obłoki, które ich otaczały. Pożar na szczęście ugaszono, ale główny sprawca wraz z mitologiczną małżonką, zapomniawszy o boskiej powadze, czym prędzej zleźli z wozu i salwowali się ucieczką. Wśród przebierańców można było spotkać niejedną znamienitość odzianą w zaskakujący sposób. Sam Stanisław Żółkiewski, przyjaciel pana młodego przywdział szaty Diany - bogini lasów, zwierząt i płodności. Paradował w zieleni, otoczony nimfami, chartami, ogarami i jeleniami.

Za czasów Władysława IV zabawę urozmaicono, wprowadzając losy decydujące o przebraniu osoby, która taki los wyciągnęła. Kto trafił na rolę gospodarza, musiał wydać ucztę. Komu przypadła w udziale rola kupca, ten odpowiadał za dostarczenie materiałów na kosztowne stroje. Nie wszyscy byli zadowoleni z tego, co przyniósł im fortuna przygotowała.

Bale kostiumowe pojawiły się dopiero za czasów Augusta II Sasa. Nazywano je redutami. Pierwsze słynne reduty odbywały się w Warszawie przy ulicy Piekarskiej numer 105. Sam król w nich uczestniczył, hulając do białego rana. Za następnego Sasa reduty rozbuchały się jeszcze bardziej, przenosząc na salony Przeździeckich, Radziwiłłów i Jabłonowskich. Czego tam nie było - tańce, uczty, plotki na kanapach i wróżby nawet, które przeszły do historii najwspanialszych polskich zabaw przypadających na okres karnawału i czas poprzedzający adwent. Goście jeszcze nie zdążyli odetchnąć po jednej wyczerpującej zabawie, a już zbliżał się termin kolejnej - reduty organizowano bowiem kilka razy w tygodniu.
Słynni byli podwikarze, którzy potrafili tak zbałamucić damy, że odsłaniały nogi powyżej kostek i łyskając łydkami tańcowały bezwstydnie wśród mężczyzn.

Rola larw, czyli masek zakładanych na twarz była nie do pogardzenia. Niejeden przedstawiciel pospólstwa dzięki nim wchodził na salony, skuszony wspólną zabawą razem z panami. Przynoszenie masek było obowiązkowe, wystarczyło jednak przywiązać ją do ramienia, zatknąć za czapkę, czy po prostu niedbale ująć w dłoń. Możnowładcy chętnie odsłaniali twarze podczas balów, podczas gdy przedstawiciele niższych klas społecznych musieli pozostać anonimowi. Bez larwy natychmiast zostaliby zafrontowani i pewnie musieliby bal opuścić. Bywało jednak, że i dystyngowane osoby wolały nie być rozpoznane. W przebraniu łatwiej było szpiegować męża, żonę czy amantkę.

Zamaskowanie nie oznaczało jednak bezkarności pod względem zachowania. Każdej reducie asystowała warta gwardyi koronnej stojąca przy drzwiach oraz żołnierze pilnujący porządku na sali. Kto czynił hałas niepotrzebny, zaraz był przywoływany do porządku. Wyprowadzano go za drzwi, tam zdejowano maskę i decydowano o wymiarze kary. Bywało, że do kozy wsadzono albo i kijem przetrzepano plecy szczególnie podłemu delikwentowi, który liczył na to, że pod osłoną maski będzie mógł bezkarnie rozrabiać.

No i wreszcie bufety. Nie byłoby dobrej zabawy bez czekających uczestników rozkoszy podniebienia. Każdy gość, który płacił za bilet wstępu na redutę miał zapewnione światło i kapelę. Za napoje i przekąski trzeba było wysupłać z kiesy kolejne dukaty. Nawet woda nie była za darmo. Narzekano na drożyznę, ale co i rusz kupowano warte i nie warte tynfa limoniady z dodatkiem tartych migdałów. Piwo na redutach nie było popularne, kto go żądał, tego uznawano za prostaka. Za to zimne przekąski ciągnęły się całymi metrami, zaskakując różnorodnością i smakiem. Kogo było stać objadał się szynką, ozorami, salcesonami i zrazikami podawanymi z chlebem francuskim. Czego tam nie było...

A kto musiał za potrzebą, na tego czekały sale osobne wyposażone w rzędy nocników i urynałów, w które można było składać ciężary natury.

I tak się bawiono, najpierw w Warszawie, a potem w innych większych miastach: w Poznaniu, we Lwowie, w Wilnie. W XIX wieku weszły w zwyczaj bale dobroczynne, podczas których panie z towarzystwa pragnęły zabłysnąć klejnotami i złotym sercem, zbierając fundusze na przeróżne ochronki. Wystarczy zajrzeć do "Lalki" Bolesława Prusa, która ten obyczaj barwnie opisuje.

Maskarady powoli wracają do łask. Po
wstają coraz to nowe wypożyczalnie strojów odpowiednich nie tylko na okres karnawału, ale również na wieczory panieńskie, kawalerskie, Halloween czy Mikołajki. Do wyboru do koloru.

GAFFA U BECKÓW  NA SNIADANIU


Nic więc dziwnego, że gdy tylko w 1918 roku odzyskaliśmy niepodległość wróciła epoka szumnych zabaw i bali. W miarę upływu lat i bogacenia się społeczeństwa, co raz wystawniejszych i oryginalniejszych. Bawiła się zarówno prowincja jak i Warszawa .

 Pan Jan Dimmich wspomina bale w malutkim Nakle –  Aranżowano te baliki pod  hasłem lato- zimą. Masa kwiatów i zieleni, szemrząca fontanna w tle, a  panie i panowie tańczyli w letnich strojach-
Był to pomysł na  zabawę, niezbyt kosztowną, w latach dwudziestych, latach kryzysu gospodarczego szczególnie cenny.
 Żywa była też tradycja dziewiętnastowiecznych  balików organizowanych przez rzemieślników i strażaków. Wszyscy występowali na nich  w mundurach, na galowo, albo poprzebierani w kostiumy, własnej roboty, szyte w domach stroje arabskich szejków, czy wypożyczane mundurki policjantów i uniformy kominiarzy.
W Warszawie i Krakowie  odbywały się wówczas słynne bale mody czy malarzy. Obowiązywały fantazyjne kostiumy, przebierano się za np. piecyk,  i wybierano obowiązkowo królową balu. Zdobycie takiego tytułu często kosztowało fortunę  zaprzyjaźnionego z kandydatką pana. Walczono o ten tytuł zażarcie i wszelkimi dostępnymi środkami.

Znane artystki przychodziły na bale w strojach wypożyczonych ze słynnych ówczesnych salonów mód. Potem prasa reklamowała i oceniała owe kreacje. Konferansjerzy  prowadzący bale też rzucali mimochodem w zapowiedziach, skąd , z jakiego magazynu pochodzi ich śliczny krawacik lub smoking.
Cóż, w czasach przed telewizyjnych biznes reklamowy kręcił się na zupełnie innym poziomie.

W Krakowie, w Jamie Michalikowej zabawy nosiły nazwę Inkamolajo. Były to bale przebierańców,, gdy u wejścia pojawiał się ktoś w zwykłej marynarce albo co gorzej  w smokingu, malarze z komitetu chwytali go w obroty. Marynarkę odwracano mu podszewką ku górze, gors koszuli i twarz  malowano w kolorowe desenie, do włosów wpinano pióra lub inne ozdoby, po czym wśród ryku Inkamalajo wprowadzano oszołomionego gościa do sali”

W Zamku Królewskim, ówczesnej siedzibie prezydenta, przyjęcia były wykwintne, ale z jednym ograniczeniem - kucharz nie mógł  korzystać z importowanych produktów. Tylko polskich, Był to osobisty zakaz prezydenta Mościckiego. Ta tendencja do promowania Polski prowadziła nieraz do zabawnych nieporozumień. W 1937 roku doszło nawet do drobnego incydentu dyplomatycznego. Jadwiga Beckowa podejmując śniadaniem ministra spraw zagranicznych Francji   zaaranżowała stół – ,, Na wielkich taflach lustrzanych płynęły śliczne cacka– żaglówki. Wśród nich, po jednej lub grupkami, rozrzucone były (na niewidocznych spodeczkach z wodą ) pąsowe gwiazdy kwiatu poncji,, .
Leon Noel, ambasador Francji odczytał tę aranżacje  jako niestosowną próbę zwrócenia uwagi na polskie ambicje kolonialne . ,,Na śniadaniu u p.p. Becków ..tylko okręty i morskie emblematy znajdowały się na stole.”
 Dekoracja, jak twierdziła póżniej ministrowa, miała stanowić niespodziankę dla jej męża, miłośnika sportów wodnych.
 No, cóż sakura to  jak wiadomo  ulubiony kolor Japończyków i Premiera, jak twierdzi Tadeusz Iwiński i pani premierowa Millerowa.

Arystokracja zapraszała gości do swoich wiejskich rezydencji. Łańcut, Nieśwież czy Dawidgródek stanowiły miejsce spotkań dyplomatów z całej ówczesnej Europy. Urządzano huczne bale, przyjęcia i polowania. Jedno z nich tak wspomina Anna z Branickich Wolska,,...Stał niski stół zbity ze świeżych desek, a przy nim ławy z cienkich pni brzozowych. Myśliwi zasiedli na ławach (....) a my roznosiłyśmy kieliszki z nalewką i podawałyśmy bułki  z szynką i pasztetem Potem rozdano talerze na których dymiły zrazy z kaszą, a wreszcie w filiżankach roznosiłyśmy herbatę z czerwonym winem na rozgrzewkę i pomarańcze w wielkich koszach”
 W 1936 roku odbyło się warszawskiej Królikarni garden party pod nazwą ,,Wiosenna sielanka,, Goście wystąpili w kostiumach wystylizowanych na stroje rokkokowych pasterzy i pasterek. To było jedno z ostatnich wielkich przedwojennych warszawskich przyjęć. ..


POLACY BĘDĄ TAŃCZYĆ NAWET NA SWOIM GROBIE



 Wydawałoby się, że wraz z początkiem  wojny  dni wesołej zabawy skoczyły się na długo. Istotnie nie odbywały się huczne bale i duże imprezy, ale w domach bawiono się świetnie. Nazywano te spotkania nocnikami, bo z powodu godziny policyjnej goście bawili się do rana. Opowiadają o takich zabawach w swoich wspomnieniach Eryk Lipiński czy Edward Dziewoński. To zresztą ciekawe, ale ze wspomnień ludzi związanych z satyrą, obraz okupacji jest intrygująco dwoisty, patos miesza się z groteską, a pod powierzchnią tragedii wyłania czas wielkiej  przygody i straceńczej  zabawy. Młodość w każdej epoce miała swoje prawa.
Jednym zaś z najbardziej patetycznych wspomnień jest  zawarty w,, Zielu na kraterze.,, Melchiora Wańkowicza opis, jakbyśmy dziś powiedzieli, melanżu czy balanżki, którą urządziła jego córka w przeddzień wybuchu powstania. Lista uczestników, to przejmujący rejestr poległych parę dni później przyjaciół.




CHRUSZCZOW WCINA USZY

Po drugiej wojnie, podobnie jak po pierwszej, wystarczyło zaledwie kilka lat, a życie towarzyskie zaczęło się toczyć znowu.
 Pan Stanisław Maślankiewicz, kuchmistrz doskonały opowiadał:
 – Trzy lata po wojnie robiłem w Jabłonnie przyjęcie na 180 osób. Stoły złożono w piramidkę. A na nich ustawiłem  ptaki pieczone w całości, przybrane skrzydłami i  ogonami, osadzone na wypiekanych z ciasta gniazdach z jajami i młodymi. Łososie podaliśmy w całości, zanurzone w galarecie tak przezroczystej, że widać było płynące obok małe i duże rybki otoczone zielonymi wodorostami. A nad tym udało mi stworzyć wodospad z galarety, ze specjalnie wypracowanymi bąbelkami powietrza. Iluzja prawdziwego wodospadu była doskonała. Na deser przyrządziłem melbę a la Belle Helene. Przybrałem ją różnokolorowymi owocami i bitą śmietaną. W środku umieściłem żarówkę i przykryłem ją strzechą kolorowych włosów z lukru grubości 1mm. Samo ciągnięcie włosów trwało dobę –

 Kucharz  tym przyjęciem odreagował pięć lat obozu. To była znakomita terapia i dla niego, i dla gości. Bawiono się tak, jakby czas nie istniał. Rzeczywistość stalinowska na parę godzin przestała obowiązywać. Wróciły stare, dobre czasy. Niestety, Kucharz nie pamiętał kto wydawał to przyjęcie i jakie były jego konsekwencje. On tylko gotował, gotował, gotował.
Ale był szczęśliwy, jak nigdy. Nawet po całej nocy ciężkiej pracy. Czuł, że tworzy coś ważnego, coś co jest potrzebne i czego nie będzie mógł znowu zrobić prędko, a może nawet nigdy.. Goście, też według  jego relacji, robili wrażenie jakby byli w transie. To był Wyspiański. Aranżacja czy inscenizacja -1948. Przyjęcie, które najlepiej zapamiętał. Najważniejsze.

 Później, niestety, nastały lata szare. Owszem urządzano bale, ale dla przodowników pracy. Pan Stanisław komentował je krótko – Nie warto było się starać.

W 1949  pana Maślankiewicza odkryły ówczesne władze, i zaangażowały do gotowania dla  elit politycznych. – Bierut był nijaki, miał kłopoty z żołądkiem. Jadał tylko kleiki, krupniczki. Nuda. – wspominał kucharz.
 Miły był natomiast Rokossowski – jego ulubionym daniem był kulebiak. Jedno w czasie urządzania tych przyjęć było niesympatyczne, oficerowie MBP patrzący przez cały czas na ręce kucharza.

 Po 56 przyjęcia się rozkręciły  – zaczęły się prywatne bankiety w willach, przyjęcia dyplomatyczne. Znowu wróciły  stoły w piramidkę. Płonące kabanosy. Porywające się do lotu bażanty. Zupełnie jak za czasów ministra Becka – rozmarzał się kucharz, gdy  opowiadał.

Józef Cyrankiewicz, nasz Petroniusz ery socjalizmu, nie rozstawał się z p. Stanisławem nawet w czasie urlopu. Goście zresztą też mieli coraz bardziej wyrafinowane gusta. Nikita Chruszczow wprost uwielbiał pieczone na ruszcie uszy młodych prosiaczków.

 Jak był przy apetycie to biło się nawet 15 sztuk – rozrzewniał się p. Maślankiewicz.
 Zresztą Chruszczow jeździł z własnym kucharzem i wszystkich skarmiał ukraińską jajecznicą z cebulą i pomidorami. Nawet Gomułkę, który był wiecznie na diecie i normalnie jadał delikatne zupki,  pierożki z serem, gotowane mięska. Żadnych szaleństw, poza tą jajecznicą, w ramach braterskiej przyjaźni między narodami. Jak wiadomo, towarzyszom się nie odmawiało.

PŁYŃ BARKO DO ARESZTU

Największym przyjęciem lat siedemdziesiątych było otwarcie hotelu Victoria. Serwowano dziki, kuropatwy, bażanty i zające. Perliczki i przepiórki siedziały na gniazdach.
Tylko na szczycie stołu zamiast bażanta stała marcepanowa lala w stroju ludowym. No, cóż
taki sam symbol czasów jak miś ze słomy, unoszący się nad Warszawą Barei i Gierka.

W Viktorii  bawiły się elity partyjno- polityczne, aktorzy, garstka sportowców i  prywaciarzy.

Przyjęcia w domach były skromniejsze na skutek tzw. braków w zaopatrzeniu. Z towarów luksusowych tylko kawior był dostępny w sprzedaży detalicznej. W Delikatesach można go było kupić na wagę za przystępną zresztą cenę.. Sale balowe przyozdabiano balonikami i krepiną, oczywiście jeśli tej ostatniej nie zabrakło akurat w sklepach  Gdy ktoś poszalał wydając przyjęcie czy zdradzając ,,oznaki wskazujące na życie ponad stan” łatwo mógł się znaleźć za kratkami, tak jak to się przydarzyło rodzinie Mentlewiczów, która urządziła szampański bankiecik na pływającej barce. Zwróciło to uwagę organów ścigania, i gospodarze bankieciku  znaleźli się w areszcie pod zarzutem wywozu z Poski dzieł sztuki. Jak najbardziej zresztą zasadnym.
 Taki brak wyrozumiałości u władzy skutecznie zniechęcał do większego rozmachu.
Było cichutko i szarutko.
Wraz z nastaniem trzeciej Rzeczpospolitej wróciły dawne  szalone imprezy. A to znany reżyser urządza imieniny w  podmiejskiej ciuchci wynajętej w tym celu. A to biznesmen robi party na barkach pływających po jeziorach. Barki  trzeba było przetaczać z jeziora na jezioro po specjalnych torach, co podniosło atrakcyjność imprezy, zakończonej hucznym  balem – niespodzianką, w pięknym, położonym w lesie pałacu.
 I chociaż czasy niby mamy nowe, to uczestnicy i organizatorzy  tych imprez   proszą – tylko bez nazwisk. Jakby ciągle gdzieś tu, unosił się duch czasów  gomułkowskich czy gierkowskich, z ich lotnymi inspekcjami robotniczo –chłopskimi.
 A może to strach przed wszechwładną Izbą Skarbową?

Czasem te ekstrawagancje kończą  się zwyczajną plajtą. Tak się stało z właścicielem Art.– Deco i organizatorem świetnego balu z początku lat 90, zorganizowanego w teatrze Syrena pod hasłem Zielonego Weneckiego Karnawału, czy z panią, właścicielką Qeen of Saba, która obrzucała swoich gości różami. Te plajty nie mają raczej wiele wspólnego z wydanymi przyjęciami, tylko z ogólną sytuacją gospodarczą, z groźną recesją.
 Ich organizatorzy i uczestnicy  przynajmniej  jednak mają co powspominać. Podtrzymywali długą tradycję. Wnieśli do historii polskich bali swój wkład, swój udział. Tak jak ongiś pani Trypolska.. Może więc jednak było  warto? 
Chłędowski, zdaje się, napisał w  pamiętnikach, że Polak będzie tańczył nawet na grobie. I coś w tym jest na rzeczy. Bawimy się wszędzie i zawsze.
 Więc bawmy się i teraz. Karnawał u drzwi.
                                                                                

                                 
                                                                                                         

Fragment poradnika dotyczącego zachowania się na balu pt. „Zwyczaje towarzyskie (Le savoir-vivre) w ważniejszych okolicznościach życia przyjęte, według dzieł francuskich spisane”, Kraków 1876.
„Młoda osoba niedość często zapraszana do tańca nie powinna z tego powodu okazywać złego humoru; rozmawiając z zajęciem z najbliżej przy sobie siedzącą sąsiadką, okaże, że nie zwraca uwagi na opuszczenie i zapomnienie. Obowiązkiem zaś gospodyni domu jest czuwać nad tem, aby zaproszone przez nią młode osoby tańczyły; powinna ona namawiać młodych ludzi, aby szli zapraszać do tańca panny, których powierzchowność nie jest dostateczną zachętą do częstego angażowania. (…)
W ciągu balu ani tancerz, ani tancerka nie powinni zdejmować rękawiczek, tem mniej jeszcze tańczyć bez takowych.
W dawnych czasach, damy, idąc na bal, używały znacznie więcej drobnych przyborów, bez których obchodzą się teraz doskonale. I tak woreczków do gry, bukietów i flakoników z woniami nikt już prawie nie używa, osobliwie pierwszych i ostatnich. Wachlarz i chusteczka do nosa wystarczają dziś najzupełniej. Nie należy dziś trzymać chustki ostentacyjnie, jak to dawniej praktykowanem było, w środku, aby końce koronkowe zwieszały się niedbale; przeciwnie, potrzeba ukrywać ją całkowicie w ręku. Ani wachlarza, ani chustki, nie potrzeba zostawiać na miejscu, idąc do tańca, należy tylko zręcznie trzymać te przedmioty. Nader niestosownym i niewłaściwem jest, jeśli młoda osoba, ukryta za wachlarzem, śmieje się i rozmawia po cichu z tańczącym z nią kawalerem.
Niedobrze widzianem jest, jeśli panna tańczy więcej jak trzy razy z jednym i tym samym kawalerem w ciągu jednego wieczora. Wyjątek od tej reguły stanowi tańczenie ze swym narzeczonym albo przypadkowe tańczenie z wyboru, w figurach mazura lub kotyliona, wreszcie kiedy zgromadzenie jest nieliczne lub złożone z osób najbliższych, dobrze wzajemnie znajomych (…)
Aczkolwiek wszelka poufałość pomiędzy młodemi ludźmi na balu jest surowo zakazaną, przyjętym jest jednak, aby w kontradensie i mazurze panna rozmawiała z kawalerem. W rozmowie unikać i strzec się potrzeba obmawiania; przedmiotem konwersacyi może być piękność balu, uprzejmość i gościnność gospodarzy, elegancyja toalet i… gorąco. (…) Rozmowa płynąca wolnym biegiem po tak pospolitej i jałowej treści niemało przyczynia się do nadania światowym zebraniom bezmyślnego charakteru, tak nieznośnego dla ludzi rozumnych i wykształconych.”
Zaczerpnięte z:
A. Lisak, Miłość, kobieta i małżeństwo w XIX wieku, Warszawa 2009





wtorek, 28 lipca 2015

Sztuka i Krew 1939-1945 Robert Jarocki i Bohdan Korzeniowski Książki i Ludzie

Dwie książki.

413 str



195 str



Robert Jarocki wyspecjalizował się w wywiadach rzekach z polskimi intelektualistami, przeważnie tymi związanymi z naukami humanistycznymi. Z przeprowadzanych przez lata rozmów( np monumentalnej ze Stanisławem Lorentzem) zapewne wyłonił się obszerniejszy temat ratowania polskich dzieł sztuki, ale przede wszystkim książek, w  czasach okupacji. 
"Sztuka i Krew" miała być zapewne opus magnum dość już sędziwego autora i jest bez wątpienia książką cenną i wartą przeczytania. Zbiera w całość, porządkuje rzeczy znane już dla czytelnika jego wywiadów, a także i wspomnień bohaterów "Sztuki", a nie da się ukryć, że w zasadzie każdy z nich już takie wspomnienia popełnił.Niemniej łatwiej jest wyłuskać anegdoty z jednej zbiorowej pracy niźli z wielu tekstów. Czyta się dziełko  Jarockiego nieźle, materiał go niesie, swady mu nie brakuje. Jednak książka sprawia wrażenie nieodparcie amatorskiej. Staroświeckiej i nie przystającej do wymogów ani książki popularyzatorskiej ani naukowej, a to dlatego, że autor pokusił się o fabularyzowanie zdarzeń. Kto dziś stosuje taka technikę narracyjną? Poznajemy też myśli bohaterów. Ratunku. 
Książka jest także obficie umajona niebyt dobrymi grafikami mającymi być może ...unaoczniać wydarzenia. 
Ratunku. 
A gdy trudno Jarockiemu streszczać napisany przez kogoś innego tekst, bo musiałby to robić zapewne jeden do jednego - po prostu stronami cytuje fragmenty innych książek. 

I tu dochodzimy do Bohdana Korzeniowskiego i jego"Książek i Ludzi". 
Te streszczenia były na tyle frapujące, że pobiegłam na allegro i miałam szczęście: była. 

Dostałam, przeczytałam i jestem pod wielkim wrażeniem. Znakomite wspomnienia niezwykle mądrego i rozsądnego człowieka, który nie tylko był świadkiem wydarzeń, ale umiał o nich opowiedzieć ze swadą i głęboką refleksją. 
Bardzo polecam tę pozycję wszystkim, których tego typu historie, jak to się mówi, kręcą ( to blog , więc mogę więcej. Ha!) . 
 Zresztą: obie książki są warte przeczytania, obie się dobrze czyta - niestety przy Jarockim trzeba włączyć filtr. No i temat jest wart jeszcze ponownego napisania - na innej płaszczyźnie zarówno naukowej jak i popularyzatorskiej.
Bo to książka jak ten mickiewiczowski baranek- wisi gdzieś między ziemią  a niebem:)





piątek, 5 czerwca 2015

Solfatara - Macieja Hena






Nie pokuszę się tu o recenzję - to książka agencyjna:)
Ale zdań parę napiszę.
 Premiera Solfatary miała miejsce w środę, zaledwie kilka dni temu. Powstawała ta książka przez długich 9 lat. Historia 10 dniowego powstania Masaniella w XVII Neapolu - czyż może być coś odleglejszego od naszej codziennosci?
Pewnym fenomenem jest, ze ukazała się akurat teraz, gdy stał się u nas, co by nie mówić,  przewrót i to nie pałacowy wiec jednak powieść  nabiera nowych znaczeń, od których jak mi się wydaje, nie da się uciec mimo iz Autor mówi: o tym nie mówmy:) 
Ależ mówmy:) To własnie część sekretu dobrej prozy; żyje swoim zyciem. Zyciem tez i naszym, bo to, co w niej odnajdujemy, zawsze jest też cząstka nas, naszej codzienności i historii... 
Uczenie się to nazywa ; metapoziom:) 

Warto posłuchać wywiadu przeprowadzonego przez Przemysława Wiszniewskiego z Autorem, sprawy warsztatu zajmuja w niej nieco miejsca i zobaczmy jak świadomie była pisana, a na ile sama historia niosła Maćka Hena. Czytałam Solfatarę już dość dawno temu i prawdę mowiąc byłam bardzo ciekawa procesu twórczego. Podpytywaam p.Macieja i trochę wiedziałam co i jak, ale dzięki tej rozmowie miałam szanse zajrzeć głębiej:) 
Posłuchajcie:



poniedziałek, 25 maja 2015

Sekrety Morza - koniecznie:)



 Kiedyś, dawno temu istniały bajki magiczne, zabierające czytelnika w krainę mitów i legend. "Gałązka z drzewa Słońca" Jerzego Ficowskiego czy " Marcin spod dzikiej jabłoni" Eleanor Farjeon, "Na skrzydłach północnej wichury" MacDonalda.  Zbiory baśni rosyjskich, japońskich i  oczywiście Baśnie z  1001 nocy.  Dzięki nim oswajaliśmy się nie tylko z innymi kulturami, wierzyliśmy też w świat duchów, elfów i czarów, ale  przede wszystkim konfrontowaliśmy się z wyzwaniami, z którymi bohaterowie  książek musieli się zmierzyć.
Muszę wyznać, że uwielbiam filmy animowane dla dzieci. Zdarza mi się chodzić na nie samotnie, bez alibi w postaci dziecka:)
Ale ostatnio chodzę raczej z wnukiem:)
Filmy rysunkowe są zabawne, dowcipne i można je odbierać na różnych poziomach.  Bywają tez głupawe jak np Rysiek Lwie serce wyprodukowany przez Antonio Banderasa,  albo rozczarowujące jak Paddington skonstruowany wg podręcznika scenopisarstwa i pozbawiony duszy. Czysta  komercha.
 Ale za Epokę Lodowcową czy Frozen oddałabym bilety na niejeden film dla dorosłych.







Jednego mi w nich  brakowało:poetyckości, poezji, czaru. Filmy rysunkowe to przeważnie zabawne komedyjki.
I nagle buch - poezja!
W Sekretach morza zrobionych przez  duńsko - irlandzki team, a nawiązujących do mitu szkockiego o selkie -kobietach, zamienionych w foki.
Przywołałam na początku wątek baśni czytanych w dzieciństwie, z cudownymi, chwytającymi za serce ilustracjami , które tak bardzo zapadły nam w pamięć. Taką kreską czy podobna są narysowane Sekrety. To film inny od zwykłych kreskówek, to małe dzieło sztuki. Też problemy poruszane w filmie są z innej półki ; odrzucenie, samotność, utrata, walka o rodzinę, odnalezienie uczuć i emocji.
Piękna opowieść. Byłam na niej z pięciolatkiem, który już film widział w komputerze, w wersji angielskiej na bieżąco tłumaczonej przez mamę.  Trochę się bałam, ze będzie się nudził.
Ale był zafascynowany. Przeżywał przygody bohaterów z zapartym tchem, czasem na ekranie działy się rzeczy straszne, ale było w tej historii tyle magii,ze się nie bał. A przecież niedawno oglądaliśmy Niekończącą się historię i  popełniłam błąd - za wcześnie. A jak wiadomo z dzieciakami tak jest, że wszystko musi mieć swój czas i łatwo zrazić do książki, filmu czy nawet jedzenia:)
 Tu może pomagał nie tylko nastrój opowieści, ale i muzyka, cudowna celtycka kojąca muzyka.

"Sekrety morza" mają już 12 nagród wszelkie rodzaju i prawie za wszystko:)





Bardzo się ciesze, ze wróciłam( dzięki młodemu) do krainy baśni:) .
Czytam, słucham bajek. Wolę te dziecięce niż te z kampanii wyborczej:)

Jeśli chcecie zobaczyć coś prawdziwego, nie plastikowego, idźcie  do kina - niekoniecznie  z  alibi w postaci dziecka. To film dla wszystkich.



sobota, 11 kwietnia 2015

Ciało/ Body Szumowskiej




Trochę mnie tu nie było. Czasem wybór jest trudny: czytamy? piszemy ? pracujemy? czy po prostu żyjemy?
 A czasem to nie do końca żadna z tych opcji, tylko stan przygotowania do skoku, czyli trochę czytamy, trochę zyjemy, trochę piszemy, myśląc o czem innym.  Lekkie stany hibernacyjne.
Niemniej udało mi się być i w kinie, na nowej Szumowskiej i muzeum na Boznańskiej i  w teatrze na Iwonie, księzniczce Burgunda w rezyserii Agaty Dudy Gracz.






Ale najpierw Ciało - film idealny w tych trudnych dla sztuki czasach. Zresztą, kiedy są dobre czasy? Ani za gorzki, ani za słodki, ani za ostry ani za łagodny.Idealny mix i nie widać wcale sztuki, a to wiadomo najwieksza sztuka: ukryć sztukę. Jednym słowem : dobra sztuczka.
 Naprawdę bardzo.
Swietne aktorstwo, absolutnie cudowny, do zakochania, Gajos, znakomity epizod Ewy Dałkowskiej, swietna Maja Ostaszewska, która odrobiła u mnie punkty - srednio mi sie podobała w Opowieściach Afrykańskich i czymś tam jeszcze, kompletną porażką była jej rola w Czasie Honoru.
A tu prosze..bardzo dobrze zagrane.
Własciwie jedynym zgrzytem filmu była scena z całującymi się nastolatkami. Dla mnie. Niby coś miała powiedziec o bohaterce, ale to juz wiedzieliśmy. Moze dlatego,ze nie lubię podgladaczy? Wścibstwa. Parę złych cech u postaci sympatycznej. Niekoniecznych? Sama nie wiem. Nie polubiłam jej.Tej sceny Ale to przecież nie ona ją wymysliła. wiec tu pretensja do scenarzysty Michała Englerta.





Gajos w kolejnej roli alkoholika.I umie jeszcze inaczej. Nie powiela się - głuszacy się wódką prokurator - to calkiem inna postać niż w adaptacjach Pilcha. Kompetentny,zdegradowany, trzymający na smyczy alkoholizm. Z poczuciem humoru.No, profesjonalista.I w filmie i w życiu.
Ci alkoholicy Gajosa - cała gama. Teraz zamarzyło mi się obejrzenie galerii alkoholików Ferencego a Gajosa w Szekspirze. Jak to widać, gdy majsterkowanie sprawia ...radość. Majsterkowiczom, a i widzom.
  Swietnie się w ten majstersztyk aktorski wpisuje tez Justyna Suwała grająca anorektyczkę. - jest bardzo naturalna i prawdziwa.
Film jest na poły czarną komedią, na poły dramatem. Ładnie nawiązuje do tzw kina moralnego niepokoju, ktorym byliśmy karmieni w młodości -moje pokolenie, ale na nowych warunkach, bez zgubnego nadecia, bez pretensjonalności. Lekko i z umiarem.
Warto zobaczyć.

czwartek, 19 marca 2015

Jej wszystkie życia - Kate Atkinson

Skoro już mamy tylko jedno życie, powinniśmy je jak najlepiej wykorzystać. Nigdy nie zrobimy tego jak należy, ale zawsze można próbować. 



Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobre kobiety nic nie robiły.

To cytaty, może nie nazbyt odkrywcze( ale dla mnie stanowiące minimum planu życiowego)   z ksiązki Kate Atkinson, nader poczytnej angielskiej autorki literatury popularnej. Atkinson została uhonorowana  za swoją tworczość tytułem Członka Order Imperium Brytyjskiego i dostała to wyróznienie z rąk Elzbiety II. 
  Anglicy cenią bardzo swoich twórców, tez tych od popu :)

 Order dostali zarówno Beatlesi jak i Michael Caine. Długo by wymieniać nagrodzonych, warto jednak wspomniec, że uhonorowany nim zostal tez m.in. Jerzy Limon współtwórca odbudowy teatru szekspirowskiego w Gdańsku i wybitny teatrolog. 

Ale wrócmy do powieści. Pomysł zasadza się na tym,że głowna bohaterka obdarzona niezwykłym darem moze powtarzac swoje zycie, na wpół intuicyjnie poprawiając je.  Drobne rzeczy np. kupno lub nie, sukni krepdeszynowej w przededniu drugiej wojny swiatowej zmienia bieg zycia.  Przybiera ono inną formę, inny kształt. Cały czas mocno zwiazana z domem - istną arkadią, angielską posiadłoscią wiejską,  ratuje zycie osobom ze swojego otoczenia, staje sie coraz mądrzejszym, lepszym człowiekiem, bardziej świadomym, ale tez dość chłodnym i zdystansowanym. 

Ksiązka powtarza jedno ludzkie życie, kogoś normalnego i przeciętnego, w róznych wariantach, ale autorce udaje się nie nużyć czytelnika. Poznajemy rewersy scen, widzimy rozmaite punkty widzenia, duże i male anomalie. Mądra ksiązka. Ale nie arcydzieło.
 Trochę pod koniec to wszystko sie plącze, bo też i nie ma chyba dla tego typu powiesci rozsadnego zakonczenia.  

Warto jednak sięgac po ksiazki Atkinson, to druga jej powiesć którą czytałam: pierwszą były Zagadki przeszłosci, tez warto. a tym co czyni z niej dobra literaturę jest zabawa formą literacką. Ten mały myk otwiera zupełnie nowe mozliwosci formalne i jakosciowe, w czasach bezusatannego powielania.  

Zaraz biegnę, by kupić kolejną jej ksiązkę, bom ciekawa co nowego jeszcze  wymysliła Kate Atkinson, pisarka myśląca.    





sobota, 14 marca 2015

Manul

Nie mogłam się oprzeć:)


https://www.youtube.com/watch?v=csG_xl9xsyQ

Lewiatan versus Ida. Polska kontra Wschód.




Mit Kresów. Towarzyszył mojemu pokoleniu od dzieciństwa. Jesteśmy jeszcze tą grupą wiekową, która bez bólu, a w zachwyceniu czytała sienkiewiczowską  trylogię, Ziele na kraterze, a pozniej Herlinga Grudzińskiego czy Watów. Pokoleniu, dla którego pierwszy kontakt ze Lwowem polegał na ukradkowym przemknieciu przez Lwów i okolice przy okazji podrózy gdziekolwiek indziej. W moim wypadku była to Rumunia. Z okiem autokaru oglądalismy koscioły zamienione na spichlerze i pałace na domy dla chorych psychicznie - jak to miało miejsce w Nieświezu. Baliśmy się, by nas nie złapali - bo mierzono czas potrzebny na przejazd z punktu a do punktu b.
 Kiedy już było wolno -  ruszyliśmy. Zobaczyć to,co przedtem było nam wzbronione; Wilno i Ostrą Brame, Lidę, Grodno, Żółkiew, no i Lwów oczywiscie.
Wszystko tam skądś było znane i takie, no cóz, nasze..

We Lwowie całkowitym przypadkiem wynajęłam pokój w bajkowej kamienicy, w której, w mieszkaniu, tuż nad moim, urodził się Stanisław Lem, wówczas jeszcze Lehm i mieszkał juz obecnie zapomniany Szymon Askenazy, wybitny historyk, tworca szkoły lwowskiej, jego kuzyn.

Chodzenie po Lwowie było jak zdejmowanie poszczególnych warstw. Najpierw naskórkowe, pozniej coraz bardziej wnikliwe. Nikt  z mojej rodziny  nie pochodził z Kresów, a jednak fascynowały.  Pamietam gdy ktos uzalał sie, ze to było nasze, powiedziałam :kiedyś bedziemy razem. W Unii Europejskiej.
My jestesmy.
A Oni, miejmy nadzieję, wkrotce.

Mówi się o rzezi wołyńskiej, o róznych naszych z Ukraińcami zaszłosciach. Myślę, ze chorobę nacjonalizmu każdy kraj musi przebyć, by potem się na nią zaszczepić.
 Ale chyba jedynym lekiem - wspólnota europejska, która może pomóc wyleczyc kraj z raka, który go toczy. I tu nie mam na myśli nacjonalizmu, tylko to, co zdiagnozował  i opisał w Lewiatanie Zwiagincew -  przegniłe do cna struktury, ludzi uprzedmiotowi0nych i pozbawionych nadziei, wszechobecną korupcję i biedę. Zło, od którego nie ma ucieczki, bo rozlało się taką falą, ze go z powrotem nie zagarniesz do zadnego naczynia.
"Ida " i "Lewiatan" konkurowały ze sobą na wszystkich europejskich festiwalach.  Na jednych wygrywała"Ida", na innych "Lewiatan".  Ostatecznie na gali oskarowej  jak wiemy wygrała "Ida" - być moze dlatego, ze niesie nadzieję - na to,ze można sie rozliczyc ze złem, przeszłoscią, odkupic.
Niesie optymizm. Nam się na tyle, na ile to mozliwe się udało. Bo nigdy nie jest mozliwe oczyszczenie do końca.Ucieczka też nie jest mozliwa. W końcu- zamkniecie się, nawet tylko oczu- to samooszukiwanie się.

W Polsce lepiej czy gorzej rozliczamy się z przeszłoscią. Rzeczy, które budziły bunt przed kilku laty część społeczństwa juz przyswoiła. Nie jestesmy aniołami. Nie byliśmy. Ale samoswiadomość pozwala żyć w prawdzie, a tylko na niej moze powstać cos zdrowego.
  U Zwiagincewo zło triumfuje - nie tylko dlatego, że jest silne, ale i dlatego ze ludzie sa słabi, przegrani, uprzedmiotowieni i zniszczeni przez lata komunizmu. Na Kresach sowieci siedzieli  mniej więcej 50 lat. Tam, w Rosji zło panoszy się od 1918 roku. Społeczeństwo nie zna innej rzeczywistosci niz ta rzadzaca pałą i wódką. Układami, zbrodnia i nieprawoscią. Trudno mieć nadzieję. Ale takie filmy jak Lewiatan i jego twórcy budza nadzieje i dają świadectwo.
Gdzieś tli sie płomyk.



środa, 11 marca 2015

Graeme Simsion - Projekt Rosie - 1, 8 $ honorarium, 40 krajów, a ja tu przypadkiem...

Komedia romantyczna



to coś co kochają kobiety, a mają gdzieś męzczyzni.


Zrobienie dobrej komedii jest trudne, łatwo wpaść w banał, przesłodzić i jesli uda nam się na to wyciagnąc faceta, moze zacząć rzygac do kubka po popcornie.  Na naszym rynku literatury babskiej jest ksiązek mnóstwo - ale gdybym miała wymienic jedną dobrą historię miłosną podrapałabym się w głowę i spasowała.Jedne są nazbyt płaskie, inne pisane prymitywnym językiem, w jeszcze innych mylona jest erotyka z romantyzmem.Filmy polskie to tez popłuczyny po zachodnich produkcjach, schemat, banał plus dowcipasy.
 Stracilam nadzieję, ze trafię na coś do czytania z tej pólki, co serio mi sie spodoba.
I proszę -jak mówił Marivaux :nie można się zarzekać.

Ponieważ nieoczekiwanie znalazłam sie nad polskim morzem, po raz pierwszy od dobrych paru lat, pomyslałam, ze miast sunąc w oparach mgły pustą plazą przy wrzasku mew dodam sobie tego jakąś powieść do słuchania. I nieco muzyki. Poszperałam w folderach muzycznych i na ten tu klimat uznałam za najlepszy wybór Roby Lakotosa Live in Budapest. Temperatura sie od razu podnosi, gdy zaczynają dawac skrzypce. A do czytania, sama  nie wiem czemu, kupilam audiobook autora, o ktorym nic nigdy nie słyszałam: Graeme Simsiona: "Projekt Rosie".
Nazwisko nie do zapamietania i tytuł taki sobie.

Opis: Don Tillman się żeni. Tylko nie wie jeszcze, z kim.Wdrożył więc Projekt „Żona” i opracował 16-stronicowy kwestionariusz, który ma wyłonić idealną partnerkę. Musi mieć przyzwoity zawód, nie może palić, pić alkoholu, a wśród jej cnót punktualność winna znajdować się w ścisłej czołówce.Tymczasem Rosie Jarman dorabia jako barmanka, pije, pali i notorycznie się spóźnia. Jest również inteligentna oraz piękna. I szuka swojego biologicznego ojca, a w tym Don Tillman, profesor genetyki, może jej służyć pomocą.Z Projektu „Żona” Don dowiedział się kilku ciekawych rzeczy. Na przykład, dlaczego wszystkie jego dotychczasowe znajomości kończyły się na pierwszej randce. Dlaczego szybkoschnąca odzież fitness nie nadaje się na kolację w restauracji. I dlaczego, pomimo wszelkich prób naukowych, nie da się znaleźć miłości - to miłość znajduje Ciebie. 


Że ja sie za to wzielam nalezy tlumaczyć oslabieniem wiosennym, początkami demencji czy nieuwagą. Ale sie wzielam. I zachwycilam. Znakomita ksiazka.
Iscie wzorcowy przyklad jak nalezy pisac komedię romantyczną. Cos nieoczywistego, cos extra, uczucia, porazki, proby i sentyment. Taka mieszanka.W opisie nie podają, ze Don ma aspergera i jego walka o miłość i z sobą samym prowadzi do wielu zabawnych sytuacji, ale tez daje pretekst do rozwazań, z których mozemy wyciagnąć parę rzeczy także na własny uzytek.

 Simsion wygrał tą ksiązką w 2012 australiską nagrodę dla niepublikowanego manuskryptu. Prawa sprzedał za drobne 1, 8 mln $ do 40 krajów świata. Jak wyczytałam w wujku googlu powstała część druga: "Efekt Rosie" i ukazała sie jesienią zeszłego roku. 
Juz ostrzę pazurki. 
Jak dla mnie 8/10 

ps. zapomniałam dodać,ze książkę czyta - rewelacyjnie - Borys Szyc i być może, tak bardzo mi sie podobała dzieki jego interpretacji. 


piątek, 6 marca 2015

Ulubiony dramaturg: Oleś Fredro:)






Kiedy odszedł z tego swiata Andrzej Łapicki, nie wspominałam go jako amanta, choć trzeba przyznać, że  liczył sie do najprzystojnieszych facetów epoki. Peck, Newman, Brando. A u nas Łapicki,wiadomo.
Też nie jako aktora, bo wydawał mi sie zawsze ten sam.Co nie znaczy zły, ale po prostu był. Sobą.
 Wielbiłam go za coś innego:  reżyserię sztuk Fredry. Czuł go znakomicie, zrobił tych inscenizacji mnóstwo i kazda była swoistym arcydziełkiem, bo przecież i obsada przednia. Pracowicie nagrywałam spektakle teatru telewizji na, kurcze, video. 
Strach teraz zajrzeć do tych kaset. Ostatnio siegnęłam po Ninoczkę Ernsta Lubitscha, kaszana z żółtymi plamami opadowymi, Destry znowu w siodle z komediową rolą Marleny i słodkim Stewartem - niebo na morzu północnym, jakieś cienie, faluje,zbliża się, zbliża, jak nic nadchodzi zagłada.
 Po Fredrę juz nawet nie sięgam.Co się bedę denerwować. 
Z tego uczucia do hrabiego, zabrałam się za pisanie o nim, bo nic lepiej nie porządkuje niż pisanie. Jak coś cię kręci- opisz to:) 
Zatem opisałam i teraz się podzielę.

A na poczatek młody Fredro.








Fredry co chodzili na głowach


Pewna zacna matrona wspominając Lwów z czasów swojej młodości opowiadała:,,Wtenczas tu Fredry chodzili na głowach i nie można było się obrócić, aby się nie natknąć na Fredrę. (..)
A do tego jeszcze i takie wiersze pisali, że nawet starszym od nich uszy trzeszczały.”
Trzeszczały, i trzeszczą do dziś.
Braci Fredrów było sześciu. Jan Maksymilian, Seweryn, Aleksander, Julian, Henryk i Edward.
A do tego jeszcze trzy córki.
 Ojcem rodu był Jacek Fredro – człek zaradny i gospodarny. Ale takim być musiał, mając czeredę dzieci do wykarmienia i niewielki tylko mająteczek położony w Bieszczadach-Cisnę, Rodzina się powiększała, ale też i majątek się powiększał. Jacek Fredro nie miał żadnego wykształcenia poza domowym i dlatego zapewne nie widział potrzeby posyłania synów do szkół. Sprowadzał do domu nauczycieli, którzy uczyli albo i nie uczyli synów. Aleksander Fredro wspominał jednego z nich Płachetkę niejakiego:
,, Niech ci Bóg, przed którym stoisz przebaczy, ale ja nie mogę, żeś mój czas najpiękniejszy zabił, zamordował bez litości. Książki w rękę nie wziąłem”
Zdolni jednak musieli być, bo  później nie tylko Aleksander, ale i Jan Maksymilian odnosił sukcesy literackie.

Może talenty odziedziczyli Fredrowie po antenatach – Andrzeju Maksymilianie Fredrze kasztelanie lwowskim – wybitnym pisarzu politycznym i autorze wysoko cenionych prac z zakresu wojskowości i Elżbiecie Drużbackiej wybitnej poetce epoki baroku.
Uroda, inteligencja i poczucie humoru braci Fredrów zjednywały im przychylność kobiet, z której to z ochotą korzystali.
Romansów mieli bez liku. Pomagała im też w tych romansach sława wojenna
Dwaj najstarsi zaciągnęli się potajemnie w roku 1806 do wojsk księcia Józefa. Jan Maksymilian został ułanem, a Seweryn szwoleżerem. Walczyli u boku Napoleona aż do 1813 roku. Młodszy szesnastoletni Aleksander
 gdy tylko mu wiek pozwolił też ruszył na wojaczkę i został ułanem. Przebył wraz Napoleonem całą kampanie moskiewską.
To, co zobaczył, co przeżył w tym czasie odcisnęło piętno na całym jego dalszym życiu.
W swoich pamiętnikach ,,Trzy po trzy” tak opisywał lata wojny,, Widziałem padających pod koła, a nikt nie pomyślał, aby koła zatrzymać, łamiących lody, tłukących się w otwartych toniach, a nikt ręki nie podał. Widziałem konie gryzące z bólu skamieniałą ziemię, bo jakiś Szylok nowy wykroił z uda parę funtów mięsa- skąpił jednego uderzenia nożem, widziałem rannych rzuconych na drogę, bo zdrowszy, silniejszy zapragnął jego szkapy i podwózki. Widziałem budynki podpalone ze złości i zawiści, że inni w nich pierwej znaleźli przytułek’’ i dalej:,,broniono żebrzącemu odrobinę płomienia, który by swoją słomą przeniósł do własnego barłogu. Niejeden na oświeconym tylko śniegu wlepił oczy w ciepło, do którego nie śmiał się zbliżyć, a poranek zastał go bryłą lodu”
Wydawałoby się, że po takich przeżyciach Fredro powinien pisać tragedie, a nie być tym pisarzem, który uratował, jak to określił Stanisław Koźmian, Polskę od melancholii. Bracia Fredrowie przetrwali wojny, kampanię rosyjską, rany wojenne, głód, chłód i poniewierkę, wrócili do Lwowa i rzucili się w wir zabawy z całą dzikością i entuzjazmem cudem przywróconych do życia .
Romanse, romanse- z mężatkami, pokojówkami, chłopkami i płatnymi strzygami – jak nazywano wówczas prostytutki. Czasy napoleońskie to okres rozprzężenia obyczajów.
Kodeks Napoleona wprowadza rozwody, z których panie z tzw. towarzystwa korzystają bardzo skwapliwie. Mąż, kochanek, jeden drugi, Nikogo to nie dziwi. No, może jakichś prowincjuszy. Choroba francuska zwana francą szerzy się, ale nic to, jedzie się do wód, poddaje kuracji i znów romanse. Nasz bohater też łapie paskudne choróbsko, które leczy w Karlsbadzie Pisze:,, O! kochane kurwy paryskie, niech was ruszy sumienie, oddajcie me soki, ja wam francę powrócę”. Ten fragment dobrze oddaje styl jego obscenicznych kawałków, jędrny i dowcipny, często jednak przekraczający granice przyzwoitości i dobrego smaku..
 W obozach wojskowych tym, co pozwalało przetrwać był żart, wygłup i dowcip. Często gruby i cyniczny. Aleksander, ale też i Maksymilian już w czasie wojaczki pisali sprośne wierszyki, które cieszyły się wśród kolegów wielkim wzięciem.
 To właśnie od tych wierszyków aż uszy trzeszczały zacnym lwowiakom. Nawet dziś, choć obyczaje się rozluźniły nie nadają w większej części do cytowania. Ale…zacytujmy może ku przestrodze młodzieży fragment Sztuki oblapania opisujący właśnie straszne skutki francuskiej choroby, czyli syfilisu:
 Szankier gorliwy więcej działa szkody, 
Gdy główkę ściągnie piekącymi wrzody. 
Wtedy się karmisz pigułki srebrnemi, 
Smarujesz ciało maściami tęgiemi, 
Usta cię świerzbią, a ząb zaś przy zębie 
Jako klawisze latają po gębie. 
I szczęście, jeśli przy końcu leczenia, 
Nie trza złotego kupić podniebienia.  

(Kończę już stawić te straszne obrazy, 
Byś do jebania nie powziął odrazy. 
Jeb, Młodzieńcze, jeb, lecz miej zwyczaj drogi, 
Ze świecą kurwie patrzeć między nogi.

Zaiste wojskowa to poezja.
 Taki utworków machnął nasz poeta mnóstwo, najbardziej znane to,, Piczomira, królowa Branlomani”- tragedia(!) w 3 aktach, ” Sztuka Obłapiania” i, przypisywana mu, XIII księga „Pana Tadeusza” opisująca noc poślubną w Soplicowie a zaczynająca się takimi wersami:
Pan Tadeusz wszedł pierwszy, drżącymi rękami
Drzwi za sobą zamknął, ach! nareszcie sami
Ach! Zosiu, ach! Zosieńko jak mi niewygodnie
Popatrz jak odstaje, popatrz na me spodnie.

Po zakończeniu wojen napoleońskich młodzi Fredrowie się wyszumieli i wkrótce zaradny ojciec, pan Jacek pogonił chłopców do pracy – robili kariery, żenili się, jakimś przypadkiem, zawsze bogato.
Aleksander osiadł na małym folwarczku, Jatwiegach, i przyuczał się do gospodarki. Szło mu zupełnie nieźle, jak się okazało głowę do interesów odziedziczył po ojcu, ale dużo nie dało się wyciągnąć z malutkiego spłachetka ziemi. By zarobić na rozrywki w czasie lwowskiego karnawału, polował i sprzedawał futerka lisów wilków czy zajęcy.
W tym samym czasie zaczął tworzyć komedie. Być może też dla grosza. Z teatrem zetknął się w Paryżu gdzie przebywał w okresie wojen napoleońskich, a i lwowski teatr był drugim domem dla ówczesnych młodych hulaków.
Pierwsza komedia z 1817 roku,,Intryga na prędce” nie odniosła sukcesu, ale już druga: ,,Pan Geldhab’’ weszła na stałe do repertuaru teatralnego ówczesnego Lwowa, a później Krakowa i Warszawy.
W tym czasie młody Aleksander się zakochał. Na zabój. W mężatce. W ogóle bracia Fredrowie lubili mężatki, rozwódki, separatki czy wdówki. Najlepiej zamożne, ładne i doświadczone.
 Aleksander jednak miał trudniej. 23- trzyletnia Zofia z Jabłonowskich Skarbkowa była żoną jednego najbogatszych ludzi w Galicji, hrabiego Stanisława Skarbka, człowieka o fenomenalnym wprost talencie do interesów i niesłychanej głowie, pełnego energii, dowcipu i fantazji. Starszy o 20 lat Skarbek rozpieszczał swoją młodą żonę, dogadzał we wszystkich jej zachciankach.
Aż pojawił się rudowłosy Oleś Fredro, były wojak, autor sprośnych wierszyków i jednej wówczas, niezbyt zresztą udanej sztuki teatralnej, gospodarujący na wydzierżawionym od ojca niewielkim folwarczku. Tenże Oleś jak jakiś gimnazjalista założył się z kolegami, że uwiedzie piękną panią Skarbkową. Uwiódł, ale się zakochał i rozkochał też Zofię. Więc rozwód. Ale o to nie łatwo. Matka Zofii, hrabina Jabłonowska i cała jej rodzina sprzeciwiła się rozwodowi z lubianym, a co więcej wspomagającym ich w interesach Skarbkiem. Poeta cierpi. Cierpienie dobrze robi poecie, ale jak się okazuje, o dziwo, dobrze też robi komediopisarzowi.
Aleksander pisze komedie, jedną za drugą. Zofia stara się o rozwód, w czym pomaga jej dobry mąż. Może cenił talent swojego następcy? Skarbek był dyrektorem teatrów lwowskich i autorem dość kiepskich sztuk. Mądrym człowiekiem. Wspaniałomyślnym człowiekiem.
W 1822 roku udaje się panu Jackowi Fredrze uzyskać tytuł hrabiowski. To uwieńczenie jego drogi życiowej. Fredrowie z szlachty wchodzą w krąg arystokracji. Synowie się żenią. Dobrze się żenią. Córki znajdują utytułowanych mężów. Tylko Aleksander pisze sztuki i kocha się mężatce. Ale tytuł przysługuje także Aleksandrowi. Aleksander hr. Fredro brzmi lepiej niż jakiś tam Fredro z Jatwięg.
Sława literacka też dodaje splendoru osobie kandydata na męża. W 1826 roku ukazuje się pierwszy tom Komedii Aleksandra hr. Fredry. Rodzina Jabłonowskich powoli mięknie. Zakochani czekają już przeszło 10 lat  na rozwód. Bardzo długo. W roku 1828 umiera Jacek Fredro. Aleksander staje się spadkobiercą całkiem ładnej fortuny, a wieść gminna niesie, że pani Skarbkowa jest przy nadziei. Sprawy nabierają tempa. Pani Zofia jedzie do Wiednia do cesarza i udaje jej się uzyskać wreszcie upragniony rozwód. Wieloletnie uczucia zostają wynagrodzone i kochankowie pobierają się w 1829 roku. Przeżyją ze sobą 37 lat kochając się ponoć tak jak w pierwszych dnach poznania. Zofia jest idealną partnerką dla Aleksandra, pierwszą czytelniczka jego sztuk, przyjaciółką i powierniczką. Na pewno też taką kochanką, jakiej potrzebował. Lata tuż po ślubie to najpłodniejsze lata w twórczości pisarza. Powstają wtedy Zemsta, Śluby panieńskie, Dożywocie. Młoda para osiada w Beńkowej Wiszni, rodzą się dzieci, z których dwoje umiera, ale dwoje przeżywa: Jan Aleksander, który w przyszłości pójdzie w ślady ojca i będzie tworzył niezbyt jednak udane dramaty i Zofia – zdolna malarka, późniejsza hrabina Szeptycka
Czy Fredro zawsze chętny do tworzenia erotycznych  nawet pornograficznych wierszyków romansował po ślubie, zdradzał żonę? Nic o tym nie wiadomo. Był przykładnym ojcem i mężem. Kochał bardzo dzieci i rodzinę, która zawsze trzymała się razem. Wszyscy bracia pozostawali ze sobą w dobrym kontakcie poza Henrykiem, który jakby odbił,  pod wpływem być może żony, od reszty familii. Fredro był przykładnym mężem acz nie lekkim. Dopada go rodzinna choroba artretyzm. Z biegiem lat ma ona coraz cięższy przebieg. Poeta cierpi, leczy się, ale bez rezultatu Ma napady depresji, a nawet furii. Potrafi cisnąć w kucharza talerzem, spoliczkować służącego. Jest melancholijny, depresyjny, rozgoryczony a równocześnie pisze wesołe komedie. Gdy spotykają się one z krytyką łamie pióro.
Przestaje pisać.
Wybiera spokojną wiejską egzystencję. Szczęśliwe życie hreczkosieja i szlachcica. Robi interesy. Zawsze z powodzeniem. Nie jest skąpy, ale i nie jest też rozrzutny. Jest człowiekiem wyważonym. Umie żyć łącząc w życiu przeciwieństwa. Burzliwą młodość i spokojne rodzinne bytowanie. Działalność polityczną dość zresztą umiarkowaną i działalność literacką. Robi interesy, gra na giełdzie, podróżuje. Po pewnym czasie wraca do pisania, ale tworzy tylko do szuflady.
 Jest już uznanym dramaturgiem, spotyka się z hołdami i admiracją. Nikt jednak nie może go skłonić do upublicznienia  zawartości swojej słynnej szuflady.Oddaje majątek Beńkową Wisznię we władanie synowi i przenosi się do Lwowa, gdzie kupuje dworek. Bywają u niego tylko najbliżsi przyjaciele i dyrektorzy teatrów proszący o te nowe zamknięte na trzy spusty w słynnej szufladzie sztuki.
Zawsze odmawia. Nie chce się na narażać na krytyki. Na zakłócenie spokojnego sielskiego życia, które prowadzi. Nękany atakami co raz silniejszej podagry, choroby rodzinnej pod koniec życia nie może nawet utrzymać pióra w ręku.W 1876 umiera otoczony rodziną, umiera spokojnie podczas snu.