piątek, 22 stycznia 2016

Powstanie styczniowe.


 Dziś, tylko dawniej wybuchło powstanie styczniowe.  Jego ostatni przywodca  był postacią niezwykłą. Gdy sie zabierałam za pisanie, pomyslałam Traugutt ? Toz to nudne. Powstanie styczniowe ? Przywalą i zdusza mi tekst te partyjki i wieczne spory dowódców.   Ale kiedy weszłam głebiej, okazało się, że  to fascynujące. Zapraszam, przeczytajcie. 



Romuald Traugutt do powstania przystąpił późno. Był koniec kwietnia 1863 roku, kiedy to dał się namówić sąsiadom i stanął do walki. Najpierw radził zaniechać. Później uznał, że odmówić mu nie wypada. Zeznając w śledztwie oznajmił, że się przyłączył kilka dni przed wybuchem działań w jego rodzinnych stronach. Zapewne kłamał. W tymże śledztwie nie obciążył nikogo. Mówił, ale tylko to, co można było powiedzieć, to, co chciał, by zostało usłyszane i wtedy, i teraz. Wcześniej zrobił wszystko, co dało się zrobić, mimo iż już nic zrobić nie było można.
Powstanie upadało.
Nie uciekł, choć bez wątpienia mógł z łatwością. Jego sekretarza, Mariana Dubieckiego ukrywającego się wraz z nim w domu przy ulicy Smolnej 1 aresztowano dobę wcześniej. Został, czekał. Gdy przyszli, powiedział: „To już”.
Aresztowano go 9 kwietnia 1864 roku, ale dwa miesiące wcześniej, 8 lutego, napisał list do księcia Władysława Czartoryskiego o, jak się wyraził, naszym śmiecisku moralnym:
„Znani Wam są dobrze zagraniczni owi patrioci (…). Ludwik Mierosławski, szarlatan polityczny i wojskowy, próżny, tchórz, gotów na wszystko, ale wystawiając drugich a chroniąc siebie. Ignacy Chmielewski, tchórz i łotr ostatniego rzędu, ograniczony, gotów do zrobienia zamachu na cały świat, chociażby dla rozrywki, ale zawsze z zabezpieczeniem własnej osobistości. Stanisław Frankowski, biedny, poczciwy wariat, gotów na wszystkie zbrodnie, byle weń wmówiono, że ojczyzna tego wymaga. Dla miłości ojczyzny gotów ją zgubić. Stał się narzędziem cudzej podłości i przewrotności. Jan Kurzyna ma spryt i rozum, ale na nieszczęście braknie mu uczciwości; sam się nie skompromituje, ale może skompromitować tych, co mu zaufają. Aleksander Potocki, przede wszystkim ciekawy i chciwy świetnej kariery, umie najnieznaczniej każdego wybadać, zręczny podżegacz, sam zawsze sucho z wody wyjdzie.” 
To była wiedza, którą zdobył w ciągu kilku miesięcy dyktatury. Czytając dzieje powstania styczniowego, wspomnienia i otwarte obecnie archiwa, nie ma się wątpliwości, że wiedział, widział i rozumiał, i miał rację.

Traugutt urodził się 16 stycznia 1826 roku w niezamożnej rodzinie szlacheckiej we wsi Szostaków, położonej nieopodal Grodna. Przodkowie Trauguttów przybyli na ziemie polskie z Saksonii, jednak jego babka po kądzieli wiodła się z kniaziów Szujskich i to ona rządziła całą rodziną. Nazywano go w domu czule, z francuska, Saż, Grzeczny – i taki zapewne był.
Po ukończeniu szkoły w Świsłoczy, tej samej, do której wcześniej uczęszczał Kraszewski, marzył o dostaniu się do Instytutu Inżynierów Dróg Komunikacyjnych w Petersburgu. Kolej była wciąż nowinką i dla zainteresowanego techniką młodego człowieka zawód inżyniera jawił się jako wymarzona kariera. Niestety Traugutt na uczelnię się nie dostał, trzeba było się okazać szlachectwem, a stosownymi papierami rodzina nie dysponowała. Zanim sprowadzono  dokumenty z Drezna minęły całe dwa lata, niedoszły inżynier przekroczył granicę wieku i kariera inżynierska została przed nim zamknięta. Przystąpił zatem do egzaminu na junkra do saperów i w styczniu 1845 r. rozpoczął wojskowy staż w Żelechowie, równocześnie zaś studiował w miejscowej szkole oficerskiej. Po zakończeniu trzyletniego kursu zdał na stopień celujący końcowe egzaminy w Petersburgu i już jako praporszczyk, czyli chorąży, powrócił do Żelechowa.
 Był rok 1848 i Europa wrzała. Młodego oficera wraz z armią dowodzoną przez Iwana Paskiewicza, późniejszego pogromcę powstania styczniowego, wysyłają na Węgry i zaczyna się wojaczka. Zapewne niezbyt miła sercu, bo po drugiej strony barykady walczą Polacy, Bem, Wysocki Dembiński – i biją się za wolność, jak to się mówiło: naszą i waszą. Traugutt brał udział między innymi w bitwach pod Preszowem, Koszycami, Vac, Temeszwarem. Za batalię dostał awans na podporucznika, medal i 450 rubli. W srebrze.
W 1852 r. ożenił się z Anną Pikiel, córką jubilera; jak pisał w pamiętniku: został szczęśliwym mężem anioła. Zamieszkali w Żelechowie, potem w Dęblinie.
Wiedli spokojne życie przygarnizonowe, na świat przyszła córka, Anna, gdy sielankę przerwała kolejna wojna, tym razem krymska. Traugutt pomaszerował na front.
W pamiętniku zapisał: „1 grudnia 1853 roku – początek smutków i cierpień”.
Jako oficer wojsk inżynieryjnych brał udział w fortyfikowaniu twierdzy Silistra. Następnie pomaszerował pod oblegany przez sprzymierzone wojska Sewastopol. To było jedno z najważniejszych i najkrwawszych wydarzeń tej wojny. Romuald Ludwikowicz ocalał, saperzy byli nieco z dala od frontu, budowali mosty, umocnienia, groble. Później, nie bez protekcji, skierowano go do sztabu, na etat starszego adiutanta gospodarczego. Do Głównego Deżurstwa Armii. Gdy podpisano układy pokojowe, znów połączył się z rodziną, która tym razem przyjechała do niego, z babką Justyną z Szujskich Błocką na czele. Zamieszkali najpierw w Charkowie, gdzie Traugutt został skarbnikiem i egzekutorem komisji ds. likwidacji spraw i rachunków armii, potem zaś w Petersburgu. Mimo iż nie miał dyplomu inżyniera, zaliczono go w skład korpusu inżynierów, w tym samym 1859 roku awansowano go na kapitana i odznaczono Orderem św. Anny III stopnia. Kapitan Traugutt robił karierę, przełożeni doceniali jego obowiązkowość i akuratność. Jak pisał o nim historyk rosyjski Mikołaj Berg w Zapiskach o powstaniu polskiem 1863 i 1864 roku, był zawsze opanowany, nie okazujący emocji, odległy.
 Traugutt został wykładowcą w Wojskowym Instytucie Galwaniczno-Technicznym. To była zapewne najbardziej interesująca praca w jego życiu – instytut zajmował się wykorzystaniem najnowszych zdobyczy techniki dla celów wojennych, między innymi jednym z jego pierwszych zadań było skonstruowanie przyrządów do wywoływania wybuchów min morskich i lądowych. Doświadczenia oddziału galwanicznego otaczano tajemnicą wojskową, zjawiska elektromagnetyczne były wówczas nowinkami, czymś z pogranicza czarów i magii. Petersburg w owych latach był miastem, gdzie działała bardzo silna polska konspiracja patriotyczna zogniskowana wokół Koła Oficerów Polskich założonego przez Zygmunta Sierakowskiego, a później kierowanego przez Jarosława Dąbrowskiego. Spiskowano, nie bacząc na zagrożenie, carat się nie patyczkował i, jak wiadomo, wieszał nader chętnie. W Rosji konspirowali zarówno studenci, jak i wojskowi, literaci i anarchiści. Nie jest raczej możliwe, by o działalności koła Traugutt nie wiedział. Jednak do niego nie przystąpił, trzymał się z dala, pracował w Instytucie i jego głównym celem, jak się zdaje, było zdobycie uprawnień nauczyciela chemii i fizyki, co by mu pozwoliło na emeryturze pracować w szkolnictwie. Emerytura wojskowa plus pensja nauczycielska dawały dość solidną podstawę egzystencji, której nie zapewniłby żaden dzierżawiony folwark, najczęstsza ówczesna kariera byłych wojskowych. Na świat przyszła kolejna córka, Aloiza, potem urodziła się jeszcze para bliźniąt, chłopiec i dziewczynka, rodzina była już duża, więc odpowiedzialny pater familias skupił się na niej i na karierze.
 W sumie Romuald Ludwikowicz Traugutt przez 17 lat służył w wojsku carskim i nie dotarła do potomnych ani jedna przesłanka, która by pozwoliła mniemać, że się buntował, sprzeciwiał lub nie daj boże spiskował. Paweł Jasienica napisał o nim, że spędził trzydzieści kilka lat przeciętnego, niczym się niewyróżniającego bytowania, które zwieńczył kilkunastoma miesiącami bohaterskiej epopei, zakończonej heroiczną śmiercią
W roku 1859 zaczyna się w tym uładzonym, poukładanym życiu seria katastrof. Najpierw umiera ukochana babka Traugutta, następnie najmłodsza córeczka, dwa miesiące po niej żona, a pięć miesięcy później synek.
Traugutt zostaje sam z dwiema starszymi córkami.
Decyduje się wrócić w strony rodzinne, najpierw do domu przyrodniej siostry, a potem obejmuje niewielki mająteczek odziedziczony po bracie babki, swoim ojcu chrzestnym, Witalisie Szujskim. Gospodarzy na nim pospołu z rodziną Bęklewskich, też w części partycypującą w spadku.  Szybko znajduje, czy znajdują mu, kolejną żonę, Antoninę Kościuszkównę, z rodziny samego naczelnika Kościuszki, która po stryjecznym dziadku odziedziczyła nie tylko nazwisko, ale także urodę Kościuszków. Niemniej ślub zawarty może nazbyt szybko, zaledwie 6 miesięcy po zgonie pierwszej żony, porządkuje życie. Wszystko powoli zaczyna się układać, rodzi się nowe dziecko, syn Roman, zwany Romyszkiem, pan podpułkownik zabiega o dymisję, nie chcą go za bardzo puścić, ale w końcu, po prawie dwóch latach starań, w czerwcu 1862 roku zwalniają. Znów dotyka go nieszczęście: dwuletni syn umiera na zapalenie płuc. Takie to jednak były czasy: dzieci umierały nader szybko. Religia, bo Romuald Traugutt był człowiekiem niezwykle pobożnym, pozwala mu przetrwać.
Może zostałby nauczycielem chemii i fizyki i nigdy byśmy o nim nie słyszeli, gdyby nie powstanie, do którego jak już wspomnieliśmy bynajmniej się nie garnie. Trzyma się z dala od miejscowego towarzystwa. Jest człowiekiem stosunkowo nowym, z pochodzenia pół Niemcem, milczkiem i odludkiem. A jednak coraz częściej pojawia się myśl, by to właśnie on poprowadził powstanie w kobryńskim powiecie. Jest w końcu bądź co bądź fachowcem, doświadczonym wojskowym, czego o sobie miejscowi powiedzieć nie mogą, a ich synowie idą walczyć. Po długich naleganiach decyduje się. Staje do boju i w ciągu dwóch miesięcy toczy aż 7 potyczek z Rosjanami, w tym kilka zwycięskich. Zostaje ranny, rozpuszcza oddział, ukrywa się początkowo w Ludwinowie, majątku Elizy Orzeszkowej. Z jej pomocą przedostaje się najpierw do Brześcia, potem do Krakowa, gdzie szuka jakiegokolwiek kontaktu do władz powstańczych, w końcu do Warszawy, gdzie oddaje się do dyspozycji Rządu Narodowego. Jest człowiekiem, jakiego brakuje wśród przywódców powstania. Specjalistą, wojskowym, kimś, jak byśmy dziś niestety powiedzieli: spoza układu. Od kilku miesięcy to, co się dzieje we władzach powstańczych, musi budzić sprzeciw zorientowanej części społeczeństwa. Trwa ciągła podjazdowa walka pomiędzy Białymi i Czerwonymi, Ludwik Mierosławski typowany i sam siebie typujący na dyktatora, wkracza do kraju 17 lutego, a już 23 lutego z niego wyjeżdża, poniósłszy dwie sromotne klęski i popadłszy w konflikt z Marianem Langiewiczem, jednym z bardziej udanych przywódców powstania, który po odniesieniu kilku spektakularnych zwycięstw zostaje desygnowany na dyktatora powstania i wówczas opuszcza swój obóz, rozpuszczając  żołnierzy w trudnej sytuacji, w okrążeniu. Po przekroczeniu granicy z Galicją zostaje natychmiast aresztowany i jak pisze prof. Stefan Kieniewicz „mówiono powszechnie, że to mierosławczycy wskazali dyktatora austriackiej straży granicznej”. Nazywało się to wsadzaniem do szuflady, jako, że areszty austriackie nie były zbyt groźne i łatwo się z nich wychodziło. Korzysta z tego często Karol Majewski, przywódca Białych kręcący wszystkim bez skrupułów i czasem bez sensu, co i raz bywa aresztowany, głównie wtedy, gdy mu to wygodne, ale jakimś dziwnym przypadkiem wydostaje się z więzienia, kiedy sytuacja staje się korzystniejsza. Odziały rozproszone i źle uzbrojone, bez właściwego kierownictwa przedostają się przez granicę, włączają na moment do powstania i rozgromione błyskawicznie przez przeważające siły wroga jak niepyszne wracają za kordon, już bez broni, którą niekiedy gubią, i połowy ludzi. Dowódcy nie umieją się ze sobą dogadać, rywalizują, nie dotrzymują zobowiązań, tchórzą, wreszcie najlepsi z nich giną. Niektórzy, tak jak  Szymon Bobrowski, jeden najzdolniejszych przywódców powstania – w bezsensownym pojedynku. Przez ręce powstańczych władz przepływają wielkie pieniądze ze składek narodowych i są w dużej części marnotrawione. Broń nie dochodzi do kraju, agenci ją kupujący nie umieją dostarczyć swoich zakupów, jeden z nich np. wydaje 150 tysięcy złp, siedzi w Wiedniu 8 miesięcy i do kraju dostarcza raptem 181 sztucerów, inny zostaje oszukany na 185 tys. Pieczęć narodowa przechodzi z rąk do rąk, często przejmowana czy wykradana przez konkurencyjną frakcję.
A z drugiej strony egzekucje, ci najlepsi giną na szubienicach często wydani prze rodaków czy chłopów. Kozacy sieką bez litości rannych powstańców, odrąbując im ręce i nogi i pozostawiając na polu bitwy. Chłopi okradając dobijają rannych. Trwa ciągła przepychanka polityków, a młodzież, ta najbardziej patriotyczna, często głupio i niepotrzebnie ginie, trwają aresztowania, zsyłki, ci którzy wpadają w ręce rosyjskie są batożeni i kara np. pięciuset czy siedmiuset kijów nie jest czymś niezwykłym. Powstanie, wykrwawiając się powoli, chyli się ku upadkowi, rządy francuski czy angielski jeszcze łudzą agentów powstania, zachęcają do walki, zapewne jest to element trzymania w szachu Rosji, trwa gra dyplomatyczna, w której jedyna nadzieja powstańców. A nuż mocarstwa rzucą się sobie gardeł i wtedy…
W takiej to sytuacji pojawia się w Warszawie Traugutt.
Dostaje awans na generała i jest pomysł, by poprowadził duży oddział z augustowskiego na Litwę. Jak pisze Majewski: „Ukrytym celem naszym być musiało, aby przeciw ambitnym dwóm dyktatorom emigrantom postawić czystą i zdolną krajową postać”.
Po powrocie miał być członkiem rządu kierującym wydziałem wojny.
Jednak ten pomysł nie został zrealizowany, wysłano za to Traugutta w świat, co było charakterystyczne dla Karola Majewskiego, wtedy akurat kierującego pracami Rządu Narodowego: lubił wysyłać swoich ewentualnych rywali jak najdalej. Podobnie rzecz się miała zarówno z Langiewiczem, jak i Mierosławskim, który właśnie w Paryżu zajmował się za grube pieniądze produkcją kosomachin, czyli czegoś, co powstaniu akurat na pewno było najbardziej potrzebne. Według niego. Zlecają zatem Trauguttowi szereg zadań, najpierw w Galicji, później w Paryżu. Można też mniemać, że była to podróż studyjna. Jak się wydaje, był to tylko jej efekt uboczny, a jednak najważniejszy przecież.




Traugutt rozpoznaje sytuację, poznaje ludzi i stosunki, zdobywa stosowną wiedzę do rządzenia. Ale czas jest nieubłagany, a w zasadzie nie ma go, czy jest coraz mniej. Wraca zatem 10 X do Polski, gdzie sytuacja znów się zmieniła. Ostre ataki prasy pod hasłem „Naprawa pojedynczego złego nie pomoże. Trzeba system zmienić” przyczyniają się do upadku rządu Majewskiego, władzę obejmują Czerwoni pod wodzą Ignacego Chmieleńskiego. Objęcie jednak władzy to fraszka, problemem jest czy uda się Czerwonym sprostać, poprowadzić powstanie, propaganda Białych zaczyna straszyć Polskę i Europę, że wprowadzą terror i rewolucję. Z obu stron, zarówno Czerwonych, jak i Białych, poszły wezwania do Traugutta, by wracał z Paryża jak najrychlej. Kiedy pojawia się w Warszawie, sytuacja jest dramatyczna – aresztowano właśnie Józefa  Piotrowskiego, naczelnika miasta Warszawy. Szczęśliwe ten nikogo nie zdradza i już miesiąc później zawiśnie (mniej szczęśliwe) na szubienicy. Ci, co pozostali, szybko przekazują władzę Trauguttowi, który obejmuje ją w zasadzie tak trochę z biegu, bez żadnych zobowiązań wobec stron. Na pierwszym posiedzeniu mówi członkom poprzednich władz, że mogą sobą dowolnie rozporządzać, ściska im rękę i zostaje w zasadzie sam z całym powstaniem. Panowie zaś czym prędzej udają się do bezpiecznej Galicji, a Traugutt bierze się do roboty. Zapada cisza. Korespondent Timesa pisze: „RN ani śladu, a z tego co zewsząd słyszę ludzie winszują sobie, że już nie istnieje”

Czartoryski 

Jest jednak, wraz z Trauguttem pracuje kilka osób, z których gros zawiśnie później wraz z nim na stokach cytadeli, ale ten rząd nie działa  kolegialnie, współpracownicy referują tylko dyktatorowi co się dzieje w ich wydziałach  i kraju, a on sam podejmuje decyzje.
Mieszka na Smolnej w domu aktorki Heleny Kirkorowej, pod nazwiskiem Michała Czarneckiego, handlowca. Prowadzi uregulowany tryb życia i pracuje od rana do nocy, przygotowując reformę powstańczej armii i władzy. 25 X wydaje instrukcję dotyczącą łączności, stacji pocztowych, tego co potem nazywano skrzynkami kontaktowymi. 15 grudnia 1863 roku wprowadza jednolitą organizację wojsk powstańczych. 22 grudnia wydaje dekret powołujący delegatów terenowych mających za zadanie uwłaszczenie chłopów. Wzywa lub nawet wręcz nakazuje powrót tym urzędnikom, którzy zdezerterowali. Nakłada podatek nadzwyczajny na Polaków przebywających za granicą. Odcina się zarówno od części polityków konserwatywnych, jak i tych radykalnych. W styczniu roku następnego wychodzą kolejne dekrety piętnujące „ślimaków i samolubów”. Mimo swojej religijności odmawia  dalszego wysyłania do Rzymu funduszy, które miały wspomagać prace nad  kanonizacją błogosławionego Jozafata Kuncewicza. Zabiega o pożyczkę zagraniczną na dalsze finansowanie powstania. Pisze do ojca świętego z prośbą o błogosławieństwo, które być może pomogłoby poderwać społeczeństwo, zmęczone już walką, świadczeniami i represjami. Jego agenci szukają wsparcia na Węgrzech, w Chorwacji i w Czechach. Jak pisze o nim jeden ze współpracowników: „był to człowiek dużej wiedzy wojskowej i ogólnej, wielkiego serca, oddany sprawie narodowej, energiczny wytrwały, trudny do zwalczenia”.
Pracuje bez tchu nieomal dzień i noc, usiłując wskrzesić sprawę przegraną. Koniec zaczyna się 3 lutego, gdy policja zatrzymuje idącego po zmroku bez obowiązującej lampki Jan Ławcewicza, pomocnika sekretarza stanu. Ten, już na komisariacie zaczyna sypać. 11 marca zatrzymują Rafała Krajewskiego. W połowie marca policja aresztuje Karola Przybylskiego i Cezarego Mórawskiego, okazjonalnie pomagających w pracach rządu. Obaj sypią. Potem w wyniku zeznań Ławcewicza wpada Artur Goldman i ten, jako pierwszy wymienia nazwisko Traugutt, a potem: Czarnecki.

Traugutt najpierw do niczego się nie przyznaje, potem kilkakrotnie skonfrontowany z Przybylskim i Mórawskim zeznaje, ale tylko to, co chce, by pozostało. Nie obciąża nikogo. W sumie śledztwo objęło 97 osób. Z pośród zatrzymanych z nim członków rządu jeszcze tylko Jan Jeziorański odmówił zeznań. Dubiecki wmówił śledczym, że jako sekretarz nie miał w rządzie żadnych czynności. Krajewski, Toczyski i Żuliński opowiadali drobiazgowo o swej działalności, unikając jednak wsypania nowych ludzi. Była to tzw. grupa więźniów historyków, którzy opisywali powstanie drobiazgowo, czasem wybielając się, tak jak Karol Majewski. Poddano pod sąd 30 więźniów, wyłączając zdrajców: Przybylski, Mórawski, Goldman, bracia Lauberowie zostali dyskretnie, jak powiada Kieniewicz, wyprawieni w głąb Rosji.
 Ławcewiczowi wypłacono nawet 400 rubli – uzasadniając to nędzą, w jakiej żył.



Jezioranski




5 sierpnia na stoku cytadeli stanęło pięć szubienic. Orkiestra wojskowa grała marsze. Trzydziestotysięczny tłum zebrany pod cytadelą usiłował ją zagłuszyć, śpiewając „Święty Boże, święty mocny”.

 Jako pierwszy wszedł na podest szubienicy Romuald Traugutt. Zdjął swoje druciane okulary i rzucił je na ziemię.

 Złożył ręce jak do pacierza, uniósł głowę do nieba. Kat założył pętlę. Orkiestra grała, a ludzie śpiewali.




środa, 6 stycznia 2016

Żal, żal, serce płacze…



Stara książeczka



W 1992 roku Andrzej Betlej trafił do Chodorowa na Ukrainie. Było upalne lato i pierwszy wyjazd grupy studentów historii sztuki z Uniwersytetu Jagiellońskiego, która postawiła sobie ambitnie za zadanie: zinwentaryzowanie zabytków sakralnych na kresach.
 Czysta partyzantka. Fundusze własne, wyskrobane ze studenckich kieszeni, przelicznik dolara jednak taki, że można było wynająć autokar; ale już benzynę trzeba było kupować na czarnym rynku, co nie było ani łatwe, ani tanie, jako, że autokar palił jak smok a Ukrainie właśnie się przytrafił kryzys paliwowy.
Piętnaście osób w rozklekotanym autokarze.
Zaczęli prace inwentaryzacyjne. Zdjęcia, opisy i szperanie po chaszczach porastających przykościelne cmentarzyki i placyki. Jednym z ostatnich inwentaryzowanych kościołów był właśnie Chodorów.





 A tam istny skarbiec.
Ksiądz Augustyn Mednis – jak mówił o sobie, Kurlandczyk – spolonizowany Łotysz, gromadził wszystko, co stare. To, co się walało po chłopskich chałupach i zalegało na strychach i w szopach, a przede wszystkim, to, co znajdował w opuszczonych kościołach.
 - Chronię pamiątki kościoła uratowane z katastrofy Ojczyzny – powtarzał zawsze.
Jedną z rzeczy, które pokazał była niewielka książeczka. Jak do nabożeństwa. Przyniósł ją księdzu miejscowy organista, którego matka z Wołynia pochodziła.
On to właśnie tę książeczkę, starą bardzo, ofiarował księdzu, wiedząc, ze taka rzecz zapewne go zainteresuje. Pierwsza strona zaczynała się inwokacją:

„W IMIĘ BOGA W TROYCY ŚWIĘTEY JEDYNEGO”, ale dalej już o religii było niewiele. Data wydania: 1791 rok. Pierwodruk „Ustawy Rządowej”. Czyli „Prawa Uchwalonego 3. Maia, roku 1791” nakładem Drukarni Uprzywileiowaney M. Grolla.
Nie mniej ni więcej, było to pierwsze wydanie Konstytucji 3 maja.
Ale na tym nie koniec. Książeczkę otworzywszy można było jeszcze przeczytać autograf własnościowy, o takiej, zapierającej dech w piersiach, treści:
„d: 5 Lipca 1791. Roku. Odebrałam w Zameczku Dobrach moich dziedzicznych w Powiecie Opoczyńskim leżących, tę konstytucją ustanowioną d: 3. Maja w zwyż wspomnianego Roku, z rąk Brata mego rodzonego, Stanisława Małachowskiego Referendarza Koronnego, aktualnego teraz Marszałka Seymowego, y generalney Konfederacey Oboyga Narodów, ten szacowny Prezent, a iako z szacowney, y cnotliwey otrzymawszy go ręki, tak ten klejnot: to iest tę konstytucią: ceny wszystkie przewyższające, Potomkom moim do konserwaciy leguię, z tym obowiązkiem aby się temu z Potomków moich dostała zawsze, który Dziedziczyć na Zameczku będzie, albo ieżliby przypadkiem te Dobra w inny Dom weszły, zawsze temu Potomkowi się dostała, który Obywatelem w Polskim będzie, a nie w zagranicznym nieszczęśliwie oderwanym od Polski Kraiu.
Karolina z Małachowskich Grabieńska Starościna Stężycka ręką własną…”
Autorka wpisu, Katarzyna Karolina Grabieńska, córka Jana Małachowskiego, kanclerza wielkiego koronnego, powtórnie wyszła za mąż za Szczęsnego Czackiego z Porycka i była matką samego Tadeusza Czackiego, założyciela Liceum Krzemienieckiego. Widać z Opoczna wraz z właścicielką powędrowała na daleki Wołyń niewielka książeczka. Pierwodruk Konstytucji.

Ksiądz Mednis nie tylko ją jedną miał w swoich zbiorach. Gromadził wszystko, co zabytkowe, począwszy od wspaniałej biblioteki, kolekcji obrazów, rycin a skończywszy na damskiej, wielkiej urody dziewiętnastowiecznej torebce. Miał też w swojej kolekcji starą francuską osiemnastowieczną kamizelę, którą odkrył w zniszczonej kapie i dwóch ornatach. Ponieważ zajmował się szyciem ornatów (sic!) kapę i ornaty popruł, a kamizelę odtworzył. Innym przedmiotem, który studenci zapamiętali z tego pierwszego wyjazdu, był kielich (jeden z wielu przedmiotów złotnictwa w kolekcji) ozdobiony ornamentem w postaci wstęgi regencyjnej znajdującym się na stopie i czarze, ale z nodusem o formach XVIII-wiecznych. Typowy – jak mówi Andrzej Betlej – „skręt”. Na stopie kielicha znajdował się interesująca inskrypcja: „Ten Kielich Dany do Ołtarza Ar˜ Catedr˜ Lw˜ do P. JESUSA Miłosierdzia od JMc. P. Mikołaia y Katarzyny Zientkiewiczów […] Jmc. X. Józe P[?]iechowskiego[?] 17”. Ksiądz Mednis odnalazł opis tego kielicha w monografii kościoła katedralnego autorstwa Maurycego Dzieduszyckiego, gdzie został wymieniony w spisie przedmiotów skonfiskowanych w 1807 r. przez rząd austriacki: „poz. 12: kielich srebrny pozłacany z pateną dar Mikołaja i Katarzyny Ziętkiewiczów wartości 127 zł”. Czyli powinien nie istnieć, dawno przetopiony. Ale skoro przetrwał, zapewne został wykupiony jako szczególnie cenny. Po krótkim pobycie pod austriacką strażą zachował jedynie cechę kontrybucyjną bitą przez probiernię lwowską.
Miał też ksiądz bryty tkaniny lyońskiej znalezione gdzieś na strychu, przeżarte nieco przez mole, a pochodzące z ozdobnego baldachimu ufundowanego przez arcybiskupa Wacława Sierakowskiego dla katedry lwowskiej...
Gdy już po śmierci księdza Mednisa Andrzej Betlej odwiedził Torczyn, gdzie ksiądz się przeniósł, nikt nie wiedział, co się stało z Konstytucją. Zaginęła. Być może jednak nie bezpowrotnie – takie przedmioty czasem wracają.

Pożary i zgliszcza


W tym samym roku – 1992 – grupa odnajduje w Jaworowie piękny obraz przedstawiający Annę Samotrzeć,




 wykonany na desce, a pochodzący z wieku siedemnastego, w kościołach w Miżyńcu i Krysowicach freski Stanisława Stroińskiego (mistrza malarstwa monumentalnego we Lwowie), rzeźby barokowe na strychu w Mościskach, a w Samborze kielich augsburski z początku siedemnastego stulecia. W roku 1993 rzeźby Jana Jerzego Pinsla z Budzanowa, które miały już nie istnieć, odnajdują się mieszkaniu prywatnym na Wołyniu. Do tej pory znano je z jednej fotografii.
W tym samym roku 1993 studenci dotarli do kościoła Bernardynów w Zbarażu. Kościół bezustannie zalewany wodą, a w piwnicy bezcenne rzeźby, o których myśleli, że już nie istnieją – autorstwa Antoniego Osińskiego, jednego z najwybitniejszych snycerzy lwowskich. Są. Pływają w wodzie. Gdy je usiłowali wyciągnąć, rozpadły się im w rękach.
Rok 1995, studenci inwentaryzują kościół w Wyżnianach, wciąż jeszcze pełniący funkcje magazynu zbożowego. Prace polowe w całej pełni, robotnicy w nawie głównej przesiewają zboże, kurzy się niemiłosiernie. A kościół, o dziwo, w pełni wyposażony, co jest rzadkością. Konfesjonały ustawione na ołtarzu by było miejsce na zboże, ale w głównym retabulum, jak i w bocznych, nadal stoją rzeźby i wiszą obrazy. Jeden z nich, jak się zdaje, pełni tylko funkcje zasuwy, pod nim powinien być inny, cenniejszy. Studentom udaje się wejść pod mensę i po obluzowaniu kilku cegieł i desek zasuwa zjeżdża na dół, a pod nią ukazuje się przepiękny obraz Matki Boskiej w typie Salus Populi Romani. Idealnie zachowanej, w bogato pozłoconej drewnianej sukience. Złocenia rozbłyskują jasnym światłem w tonącym w kurzu kościele, tym bardziej, że kontrastują z purpurowym zetlałym aksamitem, którym obita jest nisza z płótnem. A przed obrazem, w tej niszy, wciąż stoją zaschnięte kwiaty w wazonie, zostawione zapewne w 1945 czy 1946 roku, gdy wyjeżdżali ostatni ekspatrianci. Kościół i obraz studenci dokładnie opisują i fotografują. Kilka lat później Andrzej Betlej ogląda aktualne zdjęcia wyżniańskiego kościoła. Nie ma w nim nic. Ani rzeźb, ani obrazów.
Rok 1995 i Dunajów: miejscowy proboszcz skarży się na sypiące się freski. Co głośniej chór zaśpiewa czy organy zagrzmią, to wiernym pył na głowy leci. Studenci popatrzyli, wzięli gąbkę i przetarli freski a wtedy spod tych z początku wieku dwudziestego, niezbyt wartościowych, ukazały się osiemnastowieczne, w pełnej krasie. Figura pod figurą.
Troszkę je odsłonili i zostawili. Jak wszystko inne.
Rok 1997, kościół w Kaczanówce. Przez lat kilkadziesiąt magazyn nawozów. Nie ma żadnego już oryginalnego wyposażenia, jeno w zakrystii stoi stara szafa. Ponieważ już nawykli wsadzać wszędzie nos, otwierają i szafę. Wewnątrz nie ma nic. Tylko na ścianach jakieś stare zapiski ołówkowe – notatki z lat dwudziestych i trzydziestych sporządzane przez zakrystian.
Jedna z ostatnich: „17 września, rok 39 przyszli bolszewicy, zima była bardzo wielka, bolszewicy ludzi wywozili dopiero w maju ludzie siali Benedyk”.
I takich historii można opowiadać dużo. Jeżdżą do dnia dzisiejszego, już studenci ówczesnych studentów, i zdarza się im nawet kupić, tak jak w Łucku w 2003 roku, alabastrowy siedemnastowieczny nagrobek jednego z Radziwiłłów z Ołyki, który, rzecz jasna przekazali kurii i wrócił  z powrotem do kolegiaty w Ołyce.
Nie było roku, by czegoś nie znaleziono czy nie odkryto. A potem rzecz znikała, tak jak z Młynisk sygnowana rzeźba działającego Rzymie Francesco Amadoriego, zapewne pochodząca z pobliskiego pałacu, znaleziona w chaszczach przykościelnych. Zabrać jej nie można, przekazać nie było komu, zatem opisano ją, sfotografowano i schowano pod schodkami, przysypawszy gruzem. W roku 2008 w czasie tzw. wyjazdu weryfikacyjnego sprawdzano stan faktyczny tuż przed publikacją kolejnego tomu „Materiałów do dziejów sztuki sakralnej” pomieszczano plon pracy: rzeźby już nie było. Tak jak wielu innych przedmiotów.
Znikają też całe miasteczka. W Mariampolu zniknęło prawie wszystko, stoi co czwarty dom, nie ma kościoła parafialnego, pozostało niewiele zabytków.

Aftanazy i profesor Ostrowski porządkują


Zostają tylko zdjęcia i opisy w „Materiałach do dziejów sztuki sakralnej”, teraz naukowcy opracowują tom dziewiętnasty. Cała idea, wyjazdów i książki, narodziła się na Wawelu. W roku 1991, – gdy na Ukrainie i u nas, mówiąc patetycznie, zaświtała jutrzenka swobody, grupa krakowskich historyków sztuki na czele z profesorem Janem K. Ostrowskim postanowiła zinwentaryzować zabytki, które ocalały jeszcze na Wschodzie. Zobaczyć, co i gdzie ocalało. Bo jakkolwiek na to patrzeć, to amputowana, ale jednak część naszej spuścizny kulturalnej. Przed laty podobną, gigantyczną, rzecz można robotę, wykonał jeden człowiek: Roman Aftanazy, który pracując, a przy okazji nieomal ukrywając się przed władzami, z benedyktyńską cierpliwością gromadził wiedzę na temat pałaców i dworów kresowych. Rzecz cała zaczęła się jeszcze przed wojną, gdy, jak się mówiło, rzemiennym dyszlem, czyli furmankami, jeździł od dworu do dworu, dokumentując i fotografując. Aftanazy opublikował wówczas kilkanaście artykułów o kresowych dworach pod pseudonimem jak z Rodziewiczówny: Ksawery Niedobitowski. Publikował w prasie popularnej, w Ikacu czy Asie, obszerne teksty, bogato ilustrowane zdjęciami. Potem pracował przez całe swoje życie w Ossolineum, najpierw lwowskim, gdzie uczestniczył w potajemnym przewożeniu do Polski nie zinwentaryzowanej części zbiorów, później zaś brał udział w restytucji dzieł, które pozostały we Lwowie. To właśnie między innymi dzięki jego staraniom udało się odzyskać Panoramę Racławicką. Po wojnie, w latach sześćdziesiątych, usiadł za biurkiem. Pełnił funkcje kustosza Działu Gromadzenia już we Wrocławiu, i sam, prywatnie, poza oficjalnymi strukturami także gromadził: wiedzę na temat kresowych zabytków. Przez dwadzieścia z górą lat szperał po bibliotekach i archiwach, pisał listy z prośbami o informacje i zdjęcia do dawnych, rozproszonych po świecie całym właścicieli pałaców i dworów, potem do ich spadkobierców, chyłkiem fotografował i pisał „Materiały do dziejów rezydencji”. Ta monumentalna monografia opisująca losy tysiąca pięciuset obiektów, składająca się, ni mniej ni więcej, z jedenastu tomów, ukazała się po wielu zabiegach dopiero w latach 1986-1994. Sfinansował jej wydanie historyk sztuki Andrzej Ciechanowiecki z Londynu, a nakład poszczególnych tomów wynosił zaledwie od 500 do 1000 egzemplarzy. Na większy nie zgodziła się cenzura…
Drugie wydanie dzieła Aftanazego ukazało się natychmiast, gdy tylko stało się to możliwe – w latach 1991-1997 – i nosiło tytuł już nie tak kryjący jak poprzedni: „Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej”.
Roman Aftanazy był krakowskim historykom wzorem. Postanowili zająć się zabytkami sztuki sakralnej, co nie znaczy, że pałace i dwory omijali szerokim łukiem. Wszędzie, gdzie byli, notowali wszystko, co zobaczyli i dokumentowali fotograficznie, dzięki czemu zlokalizowali też parę obiektów pominiętych w pracy Aftanazego.
Już w roku 1998 – po tym, kiedy, jak pisał profesor Ostrowski, dyrektor Zamku Królewskiego na Wawelu: „Rzeczy wykluczone w roku 1987 stawały się dopuszczalne w roku1988, a w roku 1989 zupełnie normalne” – zaczął realizować swój autorski projekt badań na dawnych kresach. Syntezy historyczne powstające w PRL nie uwzględniały dziedzictwa pozostawionego za wschodnią granicą, a jeśli nawet o nim napomykały, to jedynie w oparciu o przedwojenne ustalenia. A zostało tam ni mniej ni więcej jak 60% naszego dorobku! Jak wiadomo, przejeżdżającym przez tereny Ukrainy i Białorusi Polakom przez cale lata nie wolno było nawet wysiąść z samochodu, a w większości kościołów składowano zboże, tworzono kina, domy dla chorych psychicznie, a w jednym z nich powstało nawet planetarium.
Wszystko, byle nie kościół.
Wyposażenie zaś składowano byle gdzie, przenoszono do piwnic, na chóry lub, szczęśliwej dla rzeźb czy obrazów, do pobliskich cerkwi. Tak, więc przed historykami sztuki nagle pojawiła się szansa zupełnie unikalna w dzisiejszych, dobrze już opisanych czasach: mogli stać się odkrywcami, nowymi Evansami, Schliemannami czy nawet i Indianą Jonesem.
Profesor Ostrowski opracował zatem koncepcję systematycznej inwentaryzacji, a podjął pomysł profesor Jacek Purchla z Międzynarodowego Centrum Kultury, które stało się wydawcą następnej po dziele Aftanazego, monumentalnej monografii: 18-tomowych już „Materiałów do dziejów sztuki sakralnej” oraz kilku tomów materiałów z sesji naukowych pod zbiorczym tytułem „Sztuka kresów wschodnich” wydawanych przez Instytut Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Mówi profesor Ostrowski:, „W jaki sposób i za jakie pieniądze powstały tomy 1-3, musiałbym powiedzieć, że nie wiem”. Jak się zdaje, główną siłę ekipy badawczej złożonej ze studentów i młodych pracowników nauki stanowił entuzjazm i to, co wrzucili do kapelusza.
Później zdobyto granty naukowe i dofinansowania, ale początkowo jeżdżono za własne. Zdarzało się, że rozpadającymi się wołgami (naturalnie czarnymi) wynajętymi od miejscowych, a nocowano gdzie popadnie, nawet i na stopniach ołtarza. Twardo, ale po przebudzeniu zdarzało się oglądać niczym objawienie, na  sklepieniach kościoła iluzjonistyczne freski, tak jak to miało miejsce w Łopatynie.
Już w czasie pierwszego wyjazdu, poza poznaniem zbiorów księdza Mednisa, co było fascynujące, ale jednak ciut poboczne, odkryto dla polskiej historii sztuki dwa miejsca bardzo znaczące: w Dobromilu renesansowy kościół Jana Baptysty Wenecjanina z pełnym wyposażeniem, co jest na tamtym terenie absolutną rzadkością 



oraz siedemnastowieczny kościół w Bruchnalu,  wsi należącej do Szeptyckich, całkowicie nieznany przykład architektury lwowskiej z pierwszej połowy XVII stulecia. Jak to się stało, że Dobromil, który od granicy polskiej dzieliło zaledwie kilka kilometrów, nie był znany historykom sztuki? Trudno sobie to wyobrazić, ale tak było. Po powrocie do Polski zaczęło się szukanie materiałów źródłowych do opracowania obiektów. Szczęśliwie archiwa kościelne oraz zakonne są w Polsce, i to przeważnie właśnie w Krakowie. Gdy się szuka jednych materiałów, często znajduje się inne, i tak od nitki do kłębka wiedza na temat obiektów sakralnych rosła i przybywał tom za tomem. Aby zrekonstruować kształt, wygląd, stan zachowania inwentaryzowanych kościołów na wschodzie ekipa badawcza prowadzi też prace inwentaryzacyjne na ziemiach zachodnich. Często bowiem mieszkańcy wywożeni ze swoich rodzinnych stron zabierali ze sobą całe wyposażenie kościołów. Zatem – jeżdżą od Opola, Wrocławia, poprzez Legnicę pod Gorzów Wielkopolski, a czasem nawet pod sam Szczecin, szukając rzeczy pochodzących z terenów wschodnich.
Grupa krakowska planuje jeszcze tylko kilka wyjazdów, tak aby powstały ostatnie zaplanowane tomy, potem praca będzie skończona.
Ale obecnie jeżdżą już i inne zespoły: na Białorusi: profesor Maria Kałamajska-Saeed ze studentami z Warszawy inwentaryzuje tamtejsze zabytki, podobnie jak naukowcy z Instytutu Sztuki PAN, a grupa Wojciecha Drelicharza z Instytutu Historii UJ zakończyła właśnie inwentaryzację zabytków epigrafiki i heraldyki.
Na bazie ukraińskich wyjazdów powstało multum doktoratów, prac magisterskich i habilitacji, jak praca habilitacyjna Piotra Krasnego o architekturze cerkiewnej Rzeczypospolitej czy magisterium Michała KURZEJA o kościele Bernardynów w Leszniowie na Wołyniu-nieznanym kościele, dziele Jana Wolffa, budowniczego lubelskiego początku XVII wieku. Powstają zresztą kolejne, jak na przykład o kolegiacie w Ołyce na Wołyniu….
W ciągu minionych lat wzbogacono ukraińską historię sztuki, bo współpraca z tamtejszymi historykami układa się dobrze, im też zależy na tych zabytkach, a polskich badaczy wspiera sam Borys Woznickij, postać absolutnie niezwykła i zasłużona dla ratowania zabytków na Ukrainie, wiekuisty dyrektor Lwowskiej Galerii Malarstwa.
Polską zaś historię sztuki przewartościowano, uzupełniono o zupełnie nieznane fakty, postaci i arcydzieła. A cała stawka krakowskich młodych naukowców przeżyła niezapomnianą przygodę pokoleniową.
Manula Kalicka
Chciałam serdecznie podziękować za pomoc przy pisaniu tekstu prof,Andrzejowi Betlejowi.