czwartek, 19 marca 2015

Jej wszystkie życia - Kate Atkinson

Skoro już mamy tylko jedno życie, powinniśmy je jak najlepiej wykorzystać. Nigdy nie zrobimy tego jak należy, ale zawsze można próbować. 



Aby zło zatriumfowało, wystarczy, by dobre kobiety nic nie robiły.

To cytaty, może nie nazbyt odkrywcze( ale dla mnie stanowiące minimum planu życiowego)   z ksiązki Kate Atkinson, nader poczytnej angielskiej autorki literatury popularnej. Atkinson została uhonorowana  za swoją tworczość tytułem Członka Order Imperium Brytyjskiego i dostała to wyróznienie z rąk Elzbiety II. 
  Anglicy cenią bardzo swoich twórców, tez tych od popu :)

 Order dostali zarówno Beatlesi jak i Michael Caine. Długo by wymieniać nagrodzonych, warto jednak wspomniec, że uhonorowany nim zostal tez m.in. Jerzy Limon współtwórca odbudowy teatru szekspirowskiego w Gdańsku i wybitny teatrolog. 

Ale wrócmy do powieści. Pomysł zasadza się na tym,że głowna bohaterka obdarzona niezwykłym darem moze powtarzac swoje zycie, na wpół intuicyjnie poprawiając je.  Drobne rzeczy np. kupno lub nie, sukni krepdeszynowej w przededniu drugiej wojny swiatowej zmienia bieg zycia.  Przybiera ono inną formę, inny kształt. Cały czas mocno zwiazana z domem - istną arkadią, angielską posiadłoscią wiejską,  ratuje zycie osobom ze swojego otoczenia, staje sie coraz mądrzejszym, lepszym człowiekiem, bardziej świadomym, ale tez dość chłodnym i zdystansowanym. 

Ksiązka powtarza jedno ludzkie życie, kogoś normalnego i przeciętnego, w róznych wariantach, ale autorce udaje się nie nużyć czytelnika. Poznajemy rewersy scen, widzimy rozmaite punkty widzenia, duże i male anomalie. Mądra ksiązka. Ale nie arcydzieło.
 Trochę pod koniec to wszystko sie plącze, bo też i nie ma chyba dla tego typu powiesci rozsadnego zakonczenia.  

Warto jednak sięgac po ksiazki Atkinson, to druga jej powiesć którą czytałam: pierwszą były Zagadki przeszłosci, tez warto. a tym co czyni z niej dobra literaturę jest zabawa formą literacką. Ten mały myk otwiera zupełnie nowe mozliwosci formalne i jakosciowe, w czasach bezusatannego powielania.  

Zaraz biegnę, by kupić kolejną jej ksiązkę, bom ciekawa co nowego jeszcze  wymysliła Kate Atkinson, pisarka myśląca.    





sobota, 14 marca 2015

Manul

Nie mogłam się oprzeć:)


https://www.youtube.com/watch?v=csG_xl9xsyQ

Lewiatan versus Ida. Polska kontra Wschód.




Mit Kresów. Towarzyszył mojemu pokoleniu od dzieciństwa. Jesteśmy jeszcze tą grupą wiekową, która bez bólu, a w zachwyceniu czytała sienkiewiczowską  trylogię, Ziele na kraterze, a pozniej Herlinga Grudzińskiego czy Watów. Pokoleniu, dla którego pierwszy kontakt ze Lwowem polegał na ukradkowym przemknieciu przez Lwów i okolice przy okazji podrózy gdziekolwiek indziej. W moim wypadku była to Rumunia. Z okiem autokaru oglądalismy koscioły zamienione na spichlerze i pałace na domy dla chorych psychicznie - jak to miało miejsce w Nieświezu. Baliśmy się, by nas nie złapali - bo mierzono czas potrzebny na przejazd z punktu a do punktu b.
 Kiedy już było wolno -  ruszyliśmy. Zobaczyć to,co przedtem było nam wzbronione; Wilno i Ostrą Brame, Lidę, Grodno, Żółkiew, no i Lwów oczywiscie.
Wszystko tam skądś było znane i takie, no cóz, nasze..

We Lwowie całkowitym przypadkiem wynajęłam pokój w bajkowej kamienicy, w której, w mieszkaniu, tuż nad moim, urodził się Stanisław Lem, wówczas jeszcze Lehm i mieszkał juz obecnie zapomniany Szymon Askenazy, wybitny historyk, tworca szkoły lwowskiej, jego kuzyn.

Chodzenie po Lwowie było jak zdejmowanie poszczególnych warstw. Najpierw naskórkowe, pozniej coraz bardziej wnikliwe. Nikt  z mojej rodziny  nie pochodził z Kresów, a jednak fascynowały.  Pamietam gdy ktos uzalał sie, ze to było nasze, powiedziałam :kiedyś bedziemy razem. W Unii Europejskiej.
My jestesmy.
A Oni, miejmy nadzieję, wkrotce.

Mówi się o rzezi wołyńskiej, o róznych naszych z Ukraińcami zaszłosciach. Myślę, ze chorobę nacjonalizmu każdy kraj musi przebyć, by potem się na nią zaszczepić.
 Ale chyba jedynym lekiem - wspólnota europejska, która może pomóc wyleczyc kraj z raka, który go toczy. I tu nie mam na myśli nacjonalizmu, tylko to, co zdiagnozował  i opisał w Lewiatanie Zwiagincew -  przegniłe do cna struktury, ludzi uprzedmiotowi0nych i pozbawionych nadziei, wszechobecną korupcję i biedę. Zło, od którego nie ma ucieczki, bo rozlało się taką falą, ze go z powrotem nie zagarniesz do zadnego naczynia.
"Ida " i "Lewiatan" konkurowały ze sobą na wszystkich europejskich festiwalach.  Na jednych wygrywała"Ida", na innych "Lewiatan".  Ostatecznie na gali oskarowej  jak wiemy wygrała "Ida" - być moze dlatego, ze niesie nadzieję - na to,ze można sie rozliczyc ze złem, przeszłoscią, odkupic.
Niesie optymizm. Nam się na tyle, na ile to mozliwe się udało. Bo nigdy nie jest mozliwe oczyszczenie do końca.Ucieczka też nie jest mozliwa. W końcu- zamkniecie się, nawet tylko oczu- to samooszukiwanie się.

W Polsce lepiej czy gorzej rozliczamy się z przeszłoscią. Rzeczy, które budziły bunt przed kilku laty część społeczństwa juz przyswoiła. Nie jestesmy aniołami. Nie byliśmy. Ale samoswiadomość pozwala żyć w prawdzie, a tylko na niej moze powstać cos zdrowego.
  U Zwiagincewo zło triumfuje - nie tylko dlatego, że jest silne, ale i dlatego ze ludzie sa słabi, przegrani, uprzedmiotowieni i zniszczeni przez lata komunizmu. Na Kresach sowieci siedzieli  mniej więcej 50 lat. Tam, w Rosji zło panoszy się od 1918 roku. Społeczeństwo nie zna innej rzeczywistosci niz ta rzadzaca pałą i wódką. Układami, zbrodnia i nieprawoscią. Trudno mieć nadzieję. Ale takie filmy jak Lewiatan i jego twórcy budza nadzieje i dają świadectwo.
Gdzieś tli sie płomyk.



środa, 11 marca 2015

Graeme Simsion - Projekt Rosie - 1, 8 $ honorarium, 40 krajów, a ja tu przypadkiem...

Komedia romantyczna



to coś co kochają kobiety, a mają gdzieś męzczyzni.


Zrobienie dobrej komedii jest trudne, łatwo wpaść w banał, przesłodzić i jesli uda nam się na to wyciagnąc faceta, moze zacząć rzygac do kubka po popcornie.  Na naszym rynku literatury babskiej jest ksiązek mnóstwo - ale gdybym miała wymienic jedną dobrą historię miłosną podrapałabym się w głowę i spasowała.Jedne są nazbyt płaskie, inne pisane prymitywnym językiem, w jeszcze innych mylona jest erotyka z romantyzmem.Filmy polskie to tez popłuczyny po zachodnich produkcjach, schemat, banał plus dowcipasy.
 Stracilam nadzieję, ze trafię na coś do czytania z tej pólki, co serio mi sie spodoba.
I proszę -jak mówił Marivaux :nie można się zarzekać.

Ponieważ nieoczekiwanie znalazłam sie nad polskim morzem, po raz pierwszy od dobrych paru lat, pomyslałam, ze miast sunąc w oparach mgły pustą plazą przy wrzasku mew dodam sobie tego jakąś powieść do słuchania. I nieco muzyki. Poszperałam w folderach muzycznych i na ten tu klimat uznałam za najlepszy wybór Roby Lakotosa Live in Budapest. Temperatura sie od razu podnosi, gdy zaczynają dawac skrzypce. A do czytania, sama  nie wiem czemu, kupilam audiobook autora, o ktorym nic nigdy nie słyszałam: Graeme Simsiona: "Projekt Rosie".
Nazwisko nie do zapamietania i tytuł taki sobie.

Opis: Don Tillman się żeni. Tylko nie wie jeszcze, z kim.Wdrożył więc Projekt „Żona” i opracował 16-stronicowy kwestionariusz, który ma wyłonić idealną partnerkę. Musi mieć przyzwoity zawód, nie może palić, pić alkoholu, a wśród jej cnót punktualność winna znajdować się w ścisłej czołówce.Tymczasem Rosie Jarman dorabia jako barmanka, pije, pali i notorycznie się spóźnia. Jest również inteligentna oraz piękna. I szuka swojego biologicznego ojca, a w tym Don Tillman, profesor genetyki, może jej służyć pomocą.Z Projektu „Żona” Don dowiedział się kilku ciekawych rzeczy. Na przykład, dlaczego wszystkie jego dotychczasowe znajomości kończyły się na pierwszej randce. Dlaczego szybkoschnąca odzież fitness nie nadaje się na kolację w restauracji. I dlaczego, pomimo wszelkich prób naukowych, nie da się znaleźć miłości - to miłość znajduje Ciebie. 


Że ja sie za to wzielam nalezy tlumaczyć oslabieniem wiosennym, początkami demencji czy nieuwagą. Ale sie wzielam. I zachwycilam. Znakomita ksiazka.
Iscie wzorcowy przyklad jak nalezy pisac komedię romantyczną. Cos nieoczywistego, cos extra, uczucia, porazki, proby i sentyment. Taka mieszanka.W opisie nie podają, ze Don ma aspergera i jego walka o miłość i z sobą samym prowadzi do wielu zabawnych sytuacji, ale tez daje pretekst do rozwazań, z których mozemy wyciagnąć parę rzeczy także na własny uzytek.

 Simsion wygrał tą ksiązką w 2012 australiską nagrodę dla niepublikowanego manuskryptu. Prawa sprzedał za drobne 1, 8 mln $ do 40 krajów świata. Jak wyczytałam w wujku googlu powstała część druga: "Efekt Rosie" i ukazała sie jesienią zeszłego roku. 
Juz ostrzę pazurki. 
Jak dla mnie 8/10 

ps. zapomniałam dodać,ze książkę czyta - rewelacyjnie - Borys Szyc i być może, tak bardzo mi sie podobała dzieki jego interpretacji. 


piątek, 6 marca 2015

Ulubiony dramaturg: Oleś Fredro:)






Kiedy odszedł z tego swiata Andrzej Łapicki, nie wspominałam go jako amanta, choć trzeba przyznać, że  liczył sie do najprzystojnieszych facetów epoki. Peck, Newman, Brando. A u nas Łapicki,wiadomo.
Też nie jako aktora, bo wydawał mi sie zawsze ten sam.Co nie znaczy zły, ale po prostu był. Sobą.
 Wielbiłam go za coś innego:  reżyserię sztuk Fredry. Czuł go znakomicie, zrobił tych inscenizacji mnóstwo i kazda była swoistym arcydziełkiem, bo przecież i obsada przednia. Pracowicie nagrywałam spektakle teatru telewizji na, kurcze, video. 
Strach teraz zajrzeć do tych kaset. Ostatnio siegnęłam po Ninoczkę Ernsta Lubitscha, kaszana z żółtymi plamami opadowymi, Destry znowu w siodle z komediową rolą Marleny i słodkim Stewartem - niebo na morzu północnym, jakieś cienie, faluje,zbliża się, zbliża, jak nic nadchodzi zagłada.
 Po Fredrę juz nawet nie sięgam.Co się bedę denerwować. 
Z tego uczucia do hrabiego, zabrałam się za pisanie o nim, bo nic lepiej nie porządkuje niż pisanie. Jak coś cię kręci- opisz to:) 
Zatem opisałam i teraz się podzielę.

A na poczatek młody Fredro.








Fredry co chodzili na głowach


Pewna zacna matrona wspominając Lwów z czasów swojej młodości opowiadała:,,Wtenczas tu Fredry chodzili na głowach i nie można było się obrócić, aby się nie natknąć na Fredrę. (..)
A do tego jeszcze i takie wiersze pisali, że nawet starszym od nich uszy trzeszczały.”
Trzeszczały, i trzeszczą do dziś.
Braci Fredrów było sześciu. Jan Maksymilian, Seweryn, Aleksander, Julian, Henryk i Edward.
A do tego jeszcze trzy córki.
 Ojcem rodu był Jacek Fredro – człek zaradny i gospodarny. Ale takim być musiał, mając czeredę dzieci do wykarmienia i niewielki tylko mająteczek położony w Bieszczadach-Cisnę, Rodzina się powiększała, ale też i majątek się powiększał. Jacek Fredro nie miał żadnego wykształcenia poza domowym i dlatego zapewne nie widział potrzeby posyłania synów do szkół. Sprowadzał do domu nauczycieli, którzy uczyli albo i nie uczyli synów. Aleksander Fredro wspominał jednego z nich Płachetkę niejakiego:
,, Niech ci Bóg, przed którym stoisz przebaczy, ale ja nie mogę, żeś mój czas najpiękniejszy zabił, zamordował bez litości. Książki w rękę nie wziąłem”
Zdolni jednak musieli być, bo  później nie tylko Aleksander, ale i Jan Maksymilian odnosił sukcesy literackie.

Może talenty odziedziczyli Fredrowie po antenatach – Andrzeju Maksymilianie Fredrze kasztelanie lwowskim – wybitnym pisarzu politycznym i autorze wysoko cenionych prac z zakresu wojskowości i Elżbiecie Drużbackiej wybitnej poetce epoki baroku.
Uroda, inteligencja i poczucie humoru braci Fredrów zjednywały im przychylność kobiet, z której to z ochotą korzystali.
Romansów mieli bez liku. Pomagała im też w tych romansach sława wojenna
Dwaj najstarsi zaciągnęli się potajemnie w roku 1806 do wojsk księcia Józefa. Jan Maksymilian został ułanem, a Seweryn szwoleżerem. Walczyli u boku Napoleona aż do 1813 roku. Młodszy szesnastoletni Aleksander
 gdy tylko mu wiek pozwolił też ruszył na wojaczkę i został ułanem. Przebył wraz Napoleonem całą kampanie moskiewską.
To, co zobaczył, co przeżył w tym czasie odcisnęło piętno na całym jego dalszym życiu.
W swoich pamiętnikach ,,Trzy po trzy” tak opisywał lata wojny,, Widziałem padających pod koła, a nikt nie pomyślał, aby koła zatrzymać, łamiących lody, tłukących się w otwartych toniach, a nikt ręki nie podał. Widziałem konie gryzące z bólu skamieniałą ziemię, bo jakiś Szylok nowy wykroił z uda parę funtów mięsa- skąpił jednego uderzenia nożem, widziałem rannych rzuconych na drogę, bo zdrowszy, silniejszy zapragnął jego szkapy i podwózki. Widziałem budynki podpalone ze złości i zawiści, że inni w nich pierwej znaleźli przytułek’’ i dalej:,,broniono żebrzącemu odrobinę płomienia, który by swoją słomą przeniósł do własnego barłogu. Niejeden na oświeconym tylko śniegu wlepił oczy w ciepło, do którego nie śmiał się zbliżyć, a poranek zastał go bryłą lodu”
Wydawałoby się, że po takich przeżyciach Fredro powinien pisać tragedie, a nie być tym pisarzem, który uratował, jak to określił Stanisław Koźmian, Polskę od melancholii. Bracia Fredrowie przetrwali wojny, kampanię rosyjską, rany wojenne, głód, chłód i poniewierkę, wrócili do Lwowa i rzucili się w wir zabawy z całą dzikością i entuzjazmem cudem przywróconych do życia .
Romanse, romanse- z mężatkami, pokojówkami, chłopkami i płatnymi strzygami – jak nazywano wówczas prostytutki. Czasy napoleońskie to okres rozprzężenia obyczajów.
Kodeks Napoleona wprowadza rozwody, z których panie z tzw. towarzystwa korzystają bardzo skwapliwie. Mąż, kochanek, jeden drugi, Nikogo to nie dziwi. No, może jakichś prowincjuszy. Choroba francuska zwana francą szerzy się, ale nic to, jedzie się do wód, poddaje kuracji i znów romanse. Nasz bohater też łapie paskudne choróbsko, które leczy w Karlsbadzie Pisze:,, O! kochane kurwy paryskie, niech was ruszy sumienie, oddajcie me soki, ja wam francę powrócę”. Ten fragment dobrze oddaje styl jego obscenicznych kawałków, jędrny i dowcipny, często jednak przekraczający granice przyzwoitości i dobrego smaku..
 W obozach wojskowych tym, co pozwalało przetrwać był żart, wygłup i dowcip. Często gruby i cyniczny. Aleksander, ale też i Maksymilian już w czasie wojaczki pisali sprośne wierszyki, które cieszyły się wśród kolegów wielkim wzięciem.
 To właśnie od tych wierszyków aż uszy trzeszczały zacnym lwowiakom. Nawet dziś, choć obyczaje się rozluźniły nie nadają w większej części do cytowania. Ale…zacytujmy może ku przestrodze młodzieży fragment Sztuki oblapania opisujący właśnie straszne skutki francuskiej choroby, czyli syfilisu:
 Szankier gorliwy więcej działa szkody, 
Gdy główkę ściągnie piekącymi wrzody. 
Wtedy się karmisz pigułki srebrnemi, 
Smarujesz ciało maściami tęgiemi, 
Usta cię świerzbią, a ząb zaś przy zębie 
Jako klawisze latają po gębie. 
I szczęście, jeśli przy końcu leczenia, 
Nie trza złotego kupić podniebienia.  

(Kończę już stawić te straszne obrazy, 
Byś do jebania nie powziął odrazy. 
Jeb, Młodzieńcze, jeb, lecz miej zwyczaj drogi, 
Ze świecą kurwie patrzeć między nogi.

Zaiste wojskowa to poezja.
 Taki utworków machnął nasz poeta mnóstwo, najbardziej znane to,, Piczomira, królowa Branlomani”- tragedia(!) w 3 aktach, ” Sztuka Obłapiania” i, przypisywana mu, XIII księga „Pana Tadeusza” opisująca noc poślubną w Soplicowie a zaczynająca się takimi wersami:
Pan Tadeusz wszedł pierwszy, drżącymi rękami
Drzwi za sobą zamknął, ach! nareszcie sami
Ach! Zosiu, ach! Zosieńko jak mi niewygodnie
Popatrz jak odstaje, popatrz na me spodnie.

Po zakończeniu wojen napoleońskich młodzi Fredrowie się wyszumieli i wkrótce zaradny ojciec, pan Jacek pogonił chłopców do pracy – robili kariery, żenili się, jakimś przypadkiem, zawsze bogato.
Aleksander osiadł na małym folwarczku, Jatwiegach, i przyuczał się do gospodarki. Szło mu zupełnie nieźle, jak się okazało głowę do interesów odziedziczył po ojcu, ale dużo nie dało się wyciągnąć z malutkiego spłachetka ziemi. By zarobić na rozrywki w czasie lwowskiego karnawału, polował i sprzedawał futerka lisów wilków czy zajęcy.
W tym samym czasie zaczął tworzyć komedie. Być może też dla grosza. Z teatrem zetknął się w Paryżu gdzie przebywał w okresie wojen napoleońskich, a i lwowski teatr był drugim domem dla ówczesnych młodych hulaków.
Pierwsza komedia z 1817 roku,,Intryga na prędce” nie odniosła sukcesu, ale już druga: ,,Pan Geldhab’’ weszła na stałe do repertuaru teatralnego ówczesnego Lwowa, a później Krakowa i Warszawy.
W tym czasie młody Aleksander się zakochał. Na zabój. W mężatce. W ogóle bracia Fredrowie lubili mężatki, rozwódki, separatki czy wdówki. Najlepiej zamożne, ładne i doświadczone.
 Aleksander jednak miał trudniej. 23- trzyletnia Zofia z Jabłonowskich Skarbkowa była żoną jednego najbogatszych ludzi w Galicji, hrabiego Stanisława Skarbka, człowieka o fenomenalnym wprost talencie do interesów i niesłychanej głowie, pełnego energii, dowcipu i fantazji. Starszy o 20 lat Skarbek rozpieszczał swoją młodą żonę, dogadzał we wszystkich jej zachciankach.
Aż pojawił się rudowłosy Oleś Fredro, były wojak, autor sprośnych wierszyków i jednej wówczas, niezbyt zresztą udanej sztuki teatralnej, gospodarujący na wydzierżawionym od ojca niewielkim folwarczku. Tenże Oleś jak jakiś gimnazjalista założył się z kolegami, że uwiedzie piękną panią Skarbkową. Uwiódł, ale się zakochał i rozkochał też Zofię. Więc rozwód. Ale o to nie łatwo. Matka Zofii, hrabina Jabłonowska i cała jej rodzina sprzeciwiła się rozwodowi z lubianym, a co więcej wspomagającym ich w interesach Skarbkiem. Poeta cierpi. Cierpienie dobrze robi poecie, ale jak się okazuje, o dziwo, dobrze też robi komediopisarzowi.
Aleksander pisze komedie, jedną za drugą. Zofia stara się o rozwód, w czym pomaga jej dobry mąż. Może cenił talent swojego następcy? Skarbek był dyrektorem teatrów lwowskich i autorem dość kiepskich sztuk. Mądrym człowiekiem. Wspaniałomyślnym człowiekiem.
W 1822 roku udaje się panu Jackowi Fredrze uzyskać tytuł hrabiowski. To uwieńczenie jego drogi życiowej. Fredrowie z szlachty wchodzą w krąg arystokracji. Synowie się żenią. Dobrze się żenią. Córki znajdują utytułowanych mężów. Tylko Aleksander pisze sztuki i kocha się mężatce. Ale tytuł przysługuje także Aleksandrowi. Aleksander hr. Fredro brzmi lepiej niż jakiś tam Fredro z Jatwięg.
Sława literacka też dodaje splendoru osobie kandydata na męża. W 1826 roku ukazuje się pierwszy tom Komedii Aleksandra hr. Fredry. Rodzina Jabłonowskich powoli mięknie. Zakochani czekają już przeszło 10 lat  na rozwód. Bardzo długo. W roku 1828 umiera Jacek Fredro. Aleksander staje się spadkobiercą całkiem ładnej fortuny, a wieść gminna niesie, że pani Skarbkowa jest przy nadziei. Sprawy nabierają tempa. Pani Zofia jedzie do Wiednia do cesarza i udaje jej się uzyskać wreszcie upragniony rozwód. Wieloletnie uczucia zostają wynagrodzone i kochankowie pobierają się w 1829 roku. Przeżyją ze sobą 37 lat kochając się ponoć tak jak w pierwszych dnach poznania. Zofia jest idealną partnerką dla Aleksandra, pierwszą czytelniczka jego sztuk, przyjaciółką i powierniczką. Na pewno też taką kochanką, jakiej potrzebował. Lata tuż po ślubie to najpłodniejsze lata w twórczości pisarza. Powstają wtedy Zemsta, Śluby panieńskie, Dożywocie. Młoda para osiada w Beńkowej Wiszni, rodzą się dzieci, z których dwoje umiera, ale dwoje przeżywa: Jan Aleksander, który w przyszłości pójdzie w ślady ojca i będzie tworzył niezbyt jednak udane dramaty i Zofia – zdolna malarka, późniejsza hrabina Szeptycka
Czy Fredro zawsze chętny do tworzenia erotycznych  nawet pornograficznych wierszyków romansował po ślubie, zdradzał żonę? Nic o tym nie wiadomo. Był przykładnym ojcem i mężem. Kochał bardzo dzieci i rodzinę, która zawsze trzymała się razem. Wszyscy bracia pozostawali ze sobą w dobrym kontakcie poza Henrykiem, który jakby odbił,  pod wpływem być może żony, od reszty familii. Fredro był przykładnym mężem acz nie lekkim. Dopada go rodzinna choroba artretyzm. Z biegiem lat ma ona coraz cięższy przebieg. Poeta cierpi, leczy się, ale bez rezultatu Ma napady depresji, a nawet furii. Potrafi cisnąć w kucharza talerzem, spoliczkować służącego. Jest melancholijny, depresyjny, rozgoryczony a równocześnie pisze wesołe komedie. Gdy spotykają się one z krytyką łamie pióro.
Przestaje pisać.
Wybiera spokojną wiejską egzystencję. Szczęśliwe życie hreczkosieja i szlachcica. Robi interesy. Zawsze z powodzeniem. Nie jest skąpy, ale i nie jest też rozrzutny. Jest człowiekiem wyważonym. Umie żyć łącząc w życiu przeciwieństwa. Burzliwą młodość i spokojne rodzinne bytowanie. Działalność polityczną dość zresztą umiarkowaną i działalność literacką. Robi interesy, gra na giełdzie, podróżuje. Po pewnym czasie wraca do pisania, ale tworzy tylko do szuflady.
 Jest już uznanym dramaturgiem, spotyka się z hołdami i admiracją. Nikt jednak nie może go skłonić do upublicznienia  zawartości swojej słynnej szuflady.Oddaje majątek Beńkową Wisznię we władanie synowi i przenosi się do Lwowa, gdzie kupuje dworek. Bywają u niego tylko najbliżsi przyjaciele i dyrektorzy teatrów proszący o te nowe zamknięte na trzy spusty w słynnej szufladzie sztuki.
Zawsze odmawia. Nie chce się na narażać na krytyki. Na zakłócenie spokojnego sielskiego życia, które prowadzi. Nękany atakami co raz silniejszej podagry, choroby rodzinnej pod koniec życia nie może nawet utrzymać pióra w ręku.W 1876 umiera otoczony rodziną, umiera spokojnie podczas snu.




wtorek, 3 marca 2015

Historia nazwisk polskich czyli nomen omen




Ponieważ wyczerpałam nieco swój limit wizyt w teatrze - obietnica noworoczna- raz w miesiącu- a byłam już w tym roku cztery razy, więc tym razem postanowiłam pójść na łatwiznę. 
 Dawno, dawno temu napisałam artykuł o nazwiskach w Polsce. Temat zacny, wiele osób interesujący - zatem kompaktowa historia nazwisk w Polsce.
 Pytania przyjmuję po lekturze:) 


NOMEN est OMEN


 Masz za raki - powiedział Stanisław August Poniatowski nobilitując  swego kucharza dając mu  nazwisko Mazaraki.
 To legenda, do której rodzina Mazaraki raczej się nie przyznaje, tylko wiedzie swe korzenie ambitnie, od greckich protoplastów.


Koncepcja nazwiska jako elementu identyfikacji prawnej pojawiła się w polskiej myśli prawniczej dopiero w  drugiej połowie osiemnastego wieku. Wcześniej nazwiska były, ale nie dla wszystkich i jakby nie do końca.
 Zresztą nawet i wtedy nie  wprowadzono  prawa czy obowiązku posiadania nazwisk.
Zrobiły to dopiero państwa zaborcze, którym  zależało na szybkiej i sprawnej identyfikacji obywateli.



Tureccy, Firlej, Rej - szlachta to hej, hej.


Ale  zanim woźny Turecki mógłby się pod jakiś herb szlachecki podczepić, były imiona.
 Bulla Gnieźnieńska z 1136 roku  wymienia ok. trzysta
imion własnych takich jak Witosza, Pożdziech, Dobek, Będziech. Te  niezbyt wyszukane imiona na razie wystarczały. Ludzi było niewielu i żyli w oddalonych od siebie osadach i skupiskach.. Później jednak robiło się co raz trudniej. Trzeba było jakoś odróżniać jednego Czyrzniela od drugiego, jednego Okrzosa od innego. Zaczęto więc dodawać przezwiska czy przydomki. De Małogost - z Małogoszczy czy filius Marci - syn Marka przybliżały osobę.
Nowak oznaczało człowieka Nowego, a Boczniak tego, co mieszkał na uboczu. Ten co ze Śląska przyszedł, to był Ślązak, a ten co z Holandii Olęderczyk. Kowal był Kowalem, a że było to rzemiosło popularne w owych latach, stąd nam się tylu tych Kowalskich  wzięło. Syna Kowala określano mianem Kowalczyka, Kowalczykiem był też pomocnik kowala, więc Kowalczyków też u nas co niemiara.

Tworzono przezwiska od nazw zwierząt, roślin, cech charakteru, miesięcy. Takie przezwiska były i szlacheckie i chłopskie. Był chłop Łoś  i hrabia Łoś, chłop Żaba i szlachcic Żaba. Tak, jak w czasach szkolnych przydomków, fantazja różnymi tu chodziła drogami, i  n p. Rusin wcale nie z Rusi pochodził, a jeno używał często wyrażenia - Tyś taki jak Rusin. I jego samego nazywano Rusinem.
Zagadkowe nazwisko Alabe powstało od wady wymowy pastuszka, który wolał - A Labe gąski, a Labe - zamiast - nad Rabę. To  przykłady  z  jednej  podkrakowskich wsi. Gdzie indziej działo się podobnie. Nazwisko naszego noblisty Władysława Rejmonta też  się wywodzi od takiego przezwiska. Jego przodek, Baltazar, był jeńcem szwedzkim w okresie potopu. Często pokrzykiwał - A niech was rejment diabłów porwie- Ten rejment to przekręcony regiment.
Z tego powiedzonka wyprowadzono najpierw przezwisko, a później nazwisko. Pisarz, by je sobie uszlachetnić, zmienił jedną literkę i z Rejmenta powstało Rejmont.

 Później te  przezwiska, określenia odmiejscowe zaczęły powoli pełnić funkcję nazwisk.




Ostrog, Skarbek, Hwalibóg
Ba, zacna to szlachta dali bóg


Owszem zacna to była szlachta. Ale Polacy, nie wiedzieć czemu pokochali końcówkę - ski.
 No, ostatecznie mogło być cki.
Ten typ nazwiska powstawał od  nazw miejscowości, może więc ta namiętność wiązała się z przywiązaniem szlachty do ziemi? Tego, co mieszkał w Woli nazwano Wolskim, a tego, co w Łęczycy, Łęczyckim.
 Właściciel kilku wsi mógł używać kilku nazwisk, nawet bracia, z których każdy miał swoją wioseczkę, nosili często inne nazwiska.
 Z żonami, jak to z żonami, kłopot był jeszcze większy. Zwały się one niekiedy i po ojcu, i po mężu i po majątku.
Czasami w ogóle nazwiska nie nosiły.
Tak jak Zofia, której na nagrobku napisano Sophia de Sprowa, Stanislai  Odrowąż filia. A więc Zofia ze Sprowy, córka Stanisława Odrowąża. Podobnie pisało się wiele niewiast. Synowa  poety Wacława z Potoka Potockiego podpisywała się Aleksandra ze Stogina Potocka.
Mężczyźni  żeniąc się, niekiedy zmieniali nazwisko na nazwisko żony lub po prostu tworzyli nowe, od nazwy majątku w który wchodzili. Synowie też przyjmowali albo nazwisko ojca albo matki albo jeszcze jakieś inne, które im do smaku przypadło.


Już w drugiej połowie piętnastego wieku przydomki czy nazwy odmiejscowe zaczynają zanikać. Już się nie pisze czy mówi Johannes de Wola tylko Wolski, nie pisze się Czcibor dictus Gęba tylko Czcibor Gęba.
Nazwiska na ski rezerwuje dla siebie  szlachta i od tego czasu  aż po dzień dzisiejszy stają się one bardzo pożądane. Szlachta o nazwiskach przydomkowych czy przezwiskowych masowo zmienia je na inne, te zakończone na ski. Zanika więc w tym czasie dużo pięknych archaicznych nazwisk, choć niekiedy wracają. Tak jak to się zdarzyło  z nazwiskiem familii  Wierzbięta. Pod wpływem mody  na ski zmienili je,  niezbyt fortunne, na Pszyszowscy, ale później zreflektowali się i wrócili do starego, szlachetniejszego miana.
Wiele jednak rodzin  wybiera te na ski  i już przy nich pozostaje. Pisze o tych zmianach niejednokrotnie Paprocki w swoim herbarzu  - ,, Dom Wielopolskich starodawny, których przodki Bochnarami zwano"

Co ambitniejsi mieszczanie i chłopi też pragną mieć nazwisko na ski, przybierają więc tę końcówkę lub tworzą  zbitki takie jak Gwiazdomorski, twór całkowicie sztuczny czy Ruzamski odwrócone nazwisko Mazur z  nieodzownym dodatkiem -końcówką ski.
 Łukasz Górnicki autor ,,Dworzanina Polskiego"  był  mieszczańskim synkiem, jak pisano w owych latach, i jego ojciec nazywał się  po prostu  Góra. Syn wykształcił się i zmienił nazwisko na lepsze. 
 Chęć posiadania  nazwiska na - ski to nie fanaberia, już w szesnastym wieku tego typu końcówka  ułatwiała życie, nobilitowała. Chłopi i mieszczanie nie mieli praw politycznych, byli traktowani gorzej, pewne kariery były przed nimi zamknięte. Stąd pęd do przeniknięcia za wszelką cenę do wyższej grupy społecznej. Zamożniejsi z nich kupują kawałek ziemi czy jakąś wioseczkę,  albo przekupują po prostu ubogiego  szlachetkę by ich adoptował, i tym sposobem, chyłkiem, często zmieniając nawet miejsce zamieszkania, wślizgują się w szeregi szlachty.
To  tak bardzo oburza zdeklasowanego drobnego szlachcica, niejakiego Waleriana Nekandę Trepkę, że pisze  on  sławne ,,Liber Chamorum "- Księgę Chamów i za cel życia stawia sobie demaskowanie chłopów i mieszczan, którzy  usiłują się wkraść w szeregi nobili. Trepka jeździ więc po wsiach i miasteczkach, skrzętnie notując pomówienia, plotki, ba, organizuje sobie  nawet sieć informatorów, i z zapałem demaskuje :  ,,Chroślicki - jest tam mieszczanin w tych Chroślicach, co trzej tam Chroślickich są. Co wiedzieć kto byli przedtem, tylko, że spłachcie pokupili w Chroślicach i nazwali się z  tego. Jeden Bujało Chroślicki, drugi Kołczut Chroślicki, trzeci Jerzy" albo
 ,, Gniewnickim nazwał się rzeźnik z Krakowa, który wołmi kupczył i od Śląska bogaty był, aże kupił w krakowskiej ziemi Gniewiecin, z czego zwał się Gniewickim(synowie kupili Bużenin i zwali się Bużeńskimi)" 

,,Liber Chamorum'' zawiera ponad 2500 nazwisk osób, które różnymi drogami  przeniknęły w szeregi szlachty. Choć było to dziełko  w dużym stopniu  nierzetelne, opierające się na pogłoskach, plotkach  uważano je za tak kompromitujące, że przez szereg lat blokowano kolejne wydania. Jeszcze  nawet w okresie międzywojennym  były  problemy z  jego publikacją.

Każda kopka to Konopka,
Każdy krzaczek to Korczaczek 



Bałagan panował gigantyczny. Drobnej szlachty było mrowie. Trzeba było to towarzystwo jakoś odróżniać. Ale co tu mówić o szlachetkach, jak i wielkie domy magnackie używały wielu nazwisk i długo na żadne nie mogły się zdecydować.
 Sapiehowie, którzy ród swój wiedli  od Semena Sopihy lub Sopeha, pisarza przywilejów Wielkiego Księstwa Litewskiego. używali początkowo kilku wersji tego nazwiska  takich jak  Sopeha, Sopeżyc i z ładnych kilkadziesiąt lat potrwało, zanim ostatecznie ustalili swoje nazwisko na Sapieha.
Podobnie Radziwiłłowie zwali się przez jakiś czas Radziwiłlowiczami i Radziwiłłami. Aby zaś  odróżnić jednego Radziwiłła od drugiego posługiwano się przydomkami, których mieli multum- Stary, Czarny, Sierotka czy Jałmużnik i wiele, wiele innych jeszcze.
Nie ma co  się więc dziwić, że podobne przydomki spotykamy  dość często także wśród drobnej,  bardzo rozrodzonej, szlachty zaściankowej.
Pisał o tym Mickiewicz w ,,Panu Tadeuszu" :

,,Mężczyznom czasem kilka dawano przydomków
Na znak pogardy albo szacunku współziomków"

I wymienia rozliczne nazwania zaściankowych  Dobrzyńskich z Dobrzynia.
 W wieku piętnastym powstaje też  cała duża grupa nazwisk od herbowych, typu Akszak herbu Akszak, albo Mikulicz herbu Mikulicz, Korczak herbu Korczak.

Szlachta zaczyna  dołączać przydomki herbowe do nazwisk, chcąc  się odróżnić od innych rodzin, często nieszlacheckich, a noszących to samo nazwisko. Tak powstają nazwiska typu  Lis Olszewscy czy Nowina Konopkowie. Ten snobizm był początkowo wyśmiewany, ale jak to ze snobizmami bywa, przetrwał całe lata aż do dnia dzisiejszego.
Pisał o tym Bartoszewicz w ,,Łykach i Kołtunach": ,,Potomkowie drobnej szlachty starają się tymi przydomkami imponować, co raz częściej spotykamy się z nimi w nekrologach, ogłoszeniach ślubnych. To, co dowodzi pochodzenia z nizin szlacheckich, ma w naiwnym mniemaniu świadczyć o starożytności i znaczeniu rodu."
 Nieszlachta  oczywiście też ochoczo  sięga po  herby i herbowe nazwiska. Wyśmiewa się z takich nuworyszy niezawodny Nekanda Trepka pisząc :
,, Pytano takiej szlachty dictusowej, którego herbu jest? On powiedział mój herb jest podkowa i krzyż, a ojca mego dwa krzyże, dziada mego kotle ucho: tu znać idiotę było.."

Bystroń w swojej znakomitej pracy ,,Nazwiska Polskie"  przytacza anegdotę o przydomku Jork.
Rodzina Gostkowskich nosząca ten przydomek uległa germanizacji i drobny szlachcic został hrabią pruskim Yorck
I dalej, poszedł już na całość, i wywiódł sobie angielskie parantele.



Pukszta, Szukszta, Łuciata, Puciata są to kpy z całego świata.


 W drugiej połowie piętnastego wieku kościoły zgodnie z ustaleniami Soboru Trydenckiego  zaczynają prowadzić księgi parafialne. Panuje w nich duża dowolność, niemniej jednak przyczyniają się one do pewnej stabilizacji przezwisk, nazwisk  czy przydomków mieszczan i chłopów.
Pierwszymi dokumentami potwierdzającymi i ustalającymi nadanie nazwiska były indygenaty szlacheckie czyli nadanie szlachectwa polskiego obcej szlachcie i nobilitacje czyli po prostu nadanie szlachectwa. Często przy tej właśnie okazji lub potwierdzając szlachectwo, zgodnie z ustaleniami konstytucji 1603 i 1613 roku, zmieniano nazwisko na lepiej brzmiące.

 Do czasów zaborów istnieli jednak ciągle ludzie, którzy nie mieli nazwisk i zupełnie dobrze funkcjonowali społecznie. Byli to przede wszystkim chłopi. Przywiązani do majątków na których pracowali, nie mobilni, aż po przełom wieku osiemnastego i dziewiętnastego nie mieli nazwisk, tylko imiona i  często przydomki. 

Drugą taką grupę stanowili Żydzi. Podobnie jak chłopów, określano ich imionami i przydomkami, lub nazwą funkcji, którą pełnili. Zajmowali zwyczajowo  handlem, część z nich była piśmienna, a jednak nie posiadali nazwisk. Nie przeszkadzało to im  widać w  interesach. Nawet, gdy zmieniali wiarę na chrześcijańską nie dostawali nazwiska, tylko samo imię pod którym funkcjonowali w społeczeństwie. Czasami dołączali do imienia przezwisko: Jankiel Karczmarz czy rudy Moszek.
Jak podaje Majer Bałaban, historyk żydowski,  w czternastym wieku obok imion biblijnych nosili Żydzi imiona polskie, nawet tak  słowiańskie jak Witosława czy Detko. Świadczyło to o silnej w owym czasie asymilacji z ludnością miejscową. Niestety,  proces asymilacyjny został zahamowany przez  napływ wielkich mas uciekinierów, Żydów prześladowanych w Niemczech Czechach,  Hiszpanii a nawet Turcji. Zamieszkiwali oni razem,  wielkimi grupami, i stworzyli swoiste getta narodowościowe. Coś podobnego do naszego Jackowa w Chicago. W obrębie dzielnic takich jak Kazimierz krakowski można było swobodnie funkcjonować nie tylko bez nazwiska, ale i bez znajomości języka polskiego.
Nazwiska istniały oczywiście w obiegu wewnętrznym, w grupie. Często niemieckie, hiszpańskie  lub żargonowe. Tworzono  też kalki nazwisk polskich dodając na przykład końcówkę ski do imienia np. Mojzesowski lub końcówkę odojcowską  icz np. Ickiewicz. Żydowskie nazwiska pierwotne składały się przecież z imienia i imienia ojca. Np.Dawid ben Abram, więc  zlepki typu patronimicznego, od ojcowskie, były jak najbardziej naturalne.
 Popularne były też nazwiska odmiejscowe typu Poznański czy Bytomski. Wiele nazwisk tworzono od zawodu i tak np. powstały: Efraim Cukiernik czy Josełe Złotnik.
Nazwiska  nie były stałe, nie były nazwiskami w naszym pojęciu, odchodzono od nich  często, z różnych przyczyn: zmiany zawodu czy miejsca zamieszkania. Podobnie jak i u Polaków, wszystko było płynne, ojcowie często  nosili inne miano niż synowie, żony często nie miały w ogóle nazwiska.

Od roku 1787 w zaborze austriackim zaczyna obowiązywać patent cesarski nakazujący nadanie nazwisk ludności żydowskiej. Śladami Austriaków podążają Prusacy.
Jak pisze Bystroń ,,Zaczęły się orgie pomysłowości biurokratycznej" Powstają specjalne komisje które mają za zadanie nadawać nowe nazwiska.
 Pewną ilość nazw własnych w języku niemieckim zachowano bez zmian, ponieważ jednak ustawa nakazywał nadawanie nazwisk niepowtarzalnych, pomysłowość urzędników nie miała żadnych hamulców i Żydzi dostawali w zamian za stosowne opłaty efektowne nazwiska typu - Goldberg, Goldwasser, Silberstein czy Perl. Złote nazwiska były droższe niż srebrne, czy pochodzące od metali  nieszlachetnych takie jak Eisen czy Eisenmann.
Innym, uboższym, bezkarni urzędnicy nadawali uwłaczające  albo wulgarne nazwiska w języku niemieckim. To były takie dziwnotwory jak Kanałowyzapach, Pluskwianasknera czy Zaśpiewajmicoś.
 Szczególnie wsławił się  swoją pomysłowością pracujący w jednej z takich komisji wybitny niemiecki poeta E.T. Hoffman, autor uroczego ,,Dziadka do Orzechów"...

Pod koniec dziewiętnastego wieku wszyscy Żydzi polscy w zaborach austriackim i pruskim mieli już nazwiska,
choć przeważnie w wersji niemieckiej i to często obelżywej.


Lang, Zyler, Szulc, Hundorf, Szembeki, Boimcy
I ci są szlachtą, chociaż zowią się  jak Niemcy


W Królestwie Polskim w roku 1821 Żydzi zostali zobowiązani do złożenia w magistracie deklaracji jakie nazwisko przybierają. Można było też bez problemu zmienić nazwisko, dzięki czemu, częściowo zmieniano nazwiska uwłaczające, nadane w zaborach pruskim i austriackim. Pozostało jednak i powstało mnóstwo nazwisk zabawnych czy egzotycznych typu: Telefon, Alfabet, Kałamarz, Różanykwiat.
Na chrzcie, do roku 1850 można było przybrać nie tylko nowe imię, ale i nazwisko. Korzystali z tego chętnie asymilujący się Żydzi polonizując swe nazwiska, by zatrzeć  pochodzenie.
Warto tutaj też wspomnieć o bardzo dużej grupie neofitów, którzy na Litwie, zgodnie z doktryną Franka, zostali ochrzczeni i uszlachceni. Przybierali oni nazwiska sztuczne typu Krysiński, czy od miesiąca w którym się odbył chrzest np. Majewski, Czerwiński  lub też, zaznaczając swa dobrą wolę do zmiany religii, nazywali się Dobrowolskimi.
Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy Czerwińscy czy Dobrowolscy są pochodzenia żydowskiego. Równolegle funkcjonowały szlacheckie i mieszczańskie nazwiska tego typu.
Niektóre z nowo powstałych nazwisk żydowskich były prostymi kalkami starych mian żydowskich np. Lewikowscy czyli z rodu Lewiego, czy chociażby nazwisko najwybitniejszej rodziny frankistowskiej, Wołowskich, które  było kalką ich żydowskiego nazwiska Szor czyli Wół.
Z biegiem czasu na Litwie konwersje stają się masowe. Żydzi zmieniający wiarę dostają nie tylko nowe nazwiska, ale także nobilitację. Wiele znamienitych rodzin przyjmuje nowoochrzczonych do swego herbu i rodziny. W ten to sposób  Fajga Brodacz w r.1847 staje się Julią Kazimierą Łubieńską, po ojcu chrzestnym biorąc nazwisko, a był nim hr. Henryk Łubieński, a Michel Józefowicz przyjęty do herbu przez Hlebickich daje początek linii tej rodziny noszącej nazwisko Józefowiczów - Hlebickich. Takich swoistych adopcji dokonywanych przez magnaterie było bardzo wiele.

W późniejszym okresie ok. 6000 tys. neofitów litewskich zamieniło prawa szlacheckie na prawo zamieszkania  w Warszawie, która była miastem zamkniętym dla  Żydów. Wnieśli oni do cara podanie z prośbą o zgodę na osiedlenie w zamian za rezygnację z praw szlacheckich. I taką zgodę otrzymali.



Szczuka, Karp i Ślisz
Nie ryby to, i tych pisz..



Wiek XIX to wiek ustabilizowania  nazwisk. Przeprowadzono spisy ludności i zreformowano zapisy ksiąg metrykalnych. Zazwyczaj legalizowano istniejące już wcześniej nazwiska czy przydomki. Tym grupom społecznym, które nazwisk nie posiadały nadawano nowe nazwiska.

Rządy zaborcze przeprowadziły również legitymizację szlachectwa. Część szlachty straciła wówczas prawa szlacheckie, bo  nie miała stosownych dokumentów, pieniędzy, ani głowy, by załatwiać skomplikowane formalności prawne.
Natura nie lubi próżni, więc pojawiło się od razu dużo rodzin które przypucowywały się, jak mówił lud, do starych herbów i rodzin.

Sprytni prawnicy powoływali  świadków, tworzyli wyimaginowane rodowody. Tym procederem zajmował się między innymi ojciec Adama Mickiewicza, Mikołaj, prawnik.
Przy okazji stworzył  fikcyjne genealogie dla swojej rodziny i rodziny żony, Barbary z Majewskich, dzięki czemu dał zatrudnienie całym pokoleniom mickiewiczologów, którzy dojść nie mogą, czy Mickiewicze to prawdziwa szlachta i czy Majewscy to neofici.

W XX wieku nazwiska były już w zasadzie stałe. Zmieniano je czasami ze względu na znaczenie, starając się zatrzeć ludowe, wulgarne, czy żydowskie brzmienie. Niekiedy zmieniano je też ze snobizmu. Leon Białkowski podaje następujące zmiany nazwisk w XX leciu międzywojennym :
Pan o nazwisku Latałło zmienił je sobie na Latallo(akcent włoski proszę..), Kwasigroch na Quasgroh,
 a Likiernik na L'Iquernik.
 Rekord snobizmu pobił jednak niejaki Walenty Modras, który przybrał nazwisko Władysław de Maudrass.

 W  Drugiej Rzeczypospolitej ciekawą, nigdzie indziej w świecie nie spotykaną grupę nowo powstałych nazwisk stanowiły tzw. nazwiska wojenne.
Legioniści w pepesowskiej konspiracji posługiwali się pseudonimami. W 1921 sejm przychylił się do ich podań i na podstawie  ustawy z  tegoż roku  mieli prawo przybrać do nazwiska legionowy pseudonim. Korzystali z tego przywileju ochoczo, i powstały wówczas tak znane nazwiska łączone jak Orlicz -Dreszer, Rydz- Śmigły, Scewola-Wieczorkiewicz czy Norwid-Neugebauer.
Przy tej okazji posiadacze mniej wdzięcznych nazwisk zamieniali je na bardziej efektowne, legionowe, i  tak n p. Maślanka staje się Grudzińskim, a Leń Ziemiańskim.

W PRL  wydano przepisy, które zakładały stałość nazwiska. Nie wolno było samowolnie zmieniać jego pisowni, nie wolno dodawać przydomków. Jednak, jak zawsze, pewne zmiany nazwisk  następują.
 Przede wszystkim, po traumie wojny Żydzi masowo zmieniają nazwiska na nowe, często te, które nosili w czasie okupacji, i tak  właśnie  popularna pisarka, Izabella Gelbard,  staje się wówczas Czajką, przybierając nazwisko kowala, który ją ocalił. Wielu innych czyni podobnie.
Na skutek tych zmian właściwie zupełnie zanika   malownicze żydowskie nazwisko. Zbiór używanych w Polsce nazwisk ubożeje.
 Znikają też przydomki szlacheckie czy legionowe. Zaciera się  szlacheckość nazwisk. Robi się tak jakoś  tak szaro i przaśnie.
 Komuniści  zadekretowali też, że Polska będzie państwem
jednonarodowym. I zabrali się do dzieła z wrodzoną energią. Na Śląsku, Kaszubach i Mazurach zaczęto przymusowo przywracać polskie brzmienie niemieckim nazwiskom. Scholtyschik stawał się Sołtysikiem a Gering Pietrzakiem. Czasem zmieniano tylko końcówkę i tak pojawili się panowie Szmitkowski i Hartmanowski, i inni. Znany trener bokserski Feliks Stamm stał się wówczas Sztamem.

Po upadku komunizmu, po roku 1989 wiele rodzin przypomniało sobie o istniejących przed wojną przydomkach i  przyłączyło do nazwisk herby czy legionowe zawołania. Janusz Mikke stał się więc Korwinem - Mikke
i podobnie uczyniło wiele innych osób.
Franciszek Starowieyski  dodał do nazwiska drugi człon
Biberstein, tak jak brzmiało jego nazwisko przed wojną.

Kaszubi masowo powrócili do nazwisk kaszubskich, a Ślązacy do niemieckich.  Brakuje tylko nazwisk żydowskich, ale jak napisał Ludwik Stomma dzięki temu, wszyscyśmy Żydzi,
przynajmniej niektórzy tak sądzą, ale naprawdę dlatego, że tych, którzy je nosili  prawie już  w  Polsce nie ma. Holocaust i miotła. Ale to juz całkiem inna historia...
                      
                                                                  
 Tu wypada dać monidło. A więc fota ksiązki Bystronia, ktorego nazwisko zapewne było ...przydomkowe, jako że wyjatkowo był udanym człekiem. Czytałam gdzieś o nim, ze zmarł na nieleczony syfilis. Ukrywał sie z nim. No coż, jak pisał Boy- paraliż postepowy najzacniejsze trafia głowy. 










niedziela, 1 marca 2015

Warlikowski, zegarmistrz światła kolorowy - czyli Opowieści Afrykańskie

Otello jako czarnoskóry amerykański generał?

Czemu nie:)


 Sztuka od początku zdaje się być precyzyjna niczym szwajcarski zegarek.
 Symetria doskonała. 
Każda postać ma kontrpostać, przedmiot - drugi przedmiot, racja - inna opozycyjną rację.
Scenografia podkresla symetrię. 
Pózniej rzeczy sie rozmywają, wracają i znów płyną. 
Ale może my, po prostu tracimy uważnoŚć, wciagnięci w sidła fabuły?
Krzysztof Warlikowski poważył sie na rzecz karkołomną: inscenizację trzech sztuk Szekspira:"Kupca Weneckiego", "Otella" i "Króla Leara". Od sceny z tego ostatniego dramatu zaczyna się spektakl.
Król każe swoim córkom mówić, jak go kochają. To nie ten Lear,którego znamy, tragiczny ojciec, to tyran,despota i psychopata. Adam Ferency gra wszystkich trzech tytułowych bohaterów. Wyzwanie naprawdę nieliche.
 Ze sceny na scenę, z sekwencji na sekwencję musi się zmieniać, bo historie się przeplatają, dopowiadają i stawiają nas wobec koniecznosci szukania klucza czy odpowiedzi. Aktorowi udaje sie fenomenalnie przejść od jednego bohatera do drugiego, grać ich nieco inaczej, co jest zaiste akrobatycznym wyczynem - tworca spektaklu wydobywa z bohaterów szekspirowskich, to co najgorsze, nie budzą oni naszej litości. 
Otello, Shylock i Lear są oprawcami.
W grze Ferencego są zniuansowani.
Sa innymi osobami,zawsze jednak podłymi. 

Godne wspolczucia sa ich kobiety.
 Ale zanim akcja nas do nich zaprowadzi sztuka skupia sie na problemie wykluczenia, stereotypów i stygmatyzownaia obcego czy słabszego - w wypadku Leara tym, co go gubi jest starość. Żyd Shylock jest równie winny jak jego oponent i ofiara Antonio.
 Otello nie kocha Desdemony - on ją ma. 
A Lear wykorzystywał Cordelię. Tak.

Kobiety są słabe i uwikłane, kazda z nich szuka bezpieczeństwa i miłosci,której nie dostaje. Samcy są tylko samcami.
Nie mają nic do dania. 
Warlikowski, jak to Warlikowski, wrzuca jeszcze do tygla powieść Coetzego Lato z monologiem dr Fliegl o przegapionej, przetraconej szansie na miłość.

 Wszyscy tu przegrywają, kobiety giną,jak Desdemona, uciekają, jak Cordelia czy Portia. Męzczyzni ponosza karę, tak jak Szekspira każe.
 Ale czy to cos zmienia?
Warlikowski nie osądza, otwiera nam pudełka i zagladamy do nich i  mamy za zadanie o tym mysleć.
To nie czcze sztuczki, tylko rzetelne i swieze spojrzenie na Szekspira, wygenerowanie z niego naszej, wciąż, niestety, wspólczesności. 

Świetny spektakl. Bez znużenia siedzi się na widowni ponad pięc godzin, sledząc losy bohaterów, szukajac rozwiazań, zadając sobie pytania.
Rzecz sie kończy, podobnie jak napisał pewien krytyk o Weselu, wesołym oberkiem czyli Stanisława Celińska uczy nas salsy, nas i bohaterów spektaklu. Zatracają sie wszyscy w  tańcu prawie chocholim, powtarzając wciąz od nowa te same ruchy i kroki. 
To tyle. 
Moznaby jeszcze długo,wiele pytań pozostało bez odpowiedzi, niektore sceny sa zagadką, inne sie zacierają. Byłoby dobrze móc zobaczyc to przedstawienie jeszcze raz.
 Ale czy dałabym radę? Chyba nie. 

Marzyłaby mi się kaseta z nagraniem, chetnie bym ją pokoneserowała wieczorami i złapała wiecej nitek w tym labiryncie Warlikowskiego. Jest w jego teatrze zegarmistrzowska precyzja, krązymy miedzy trybikami, kółkami -wszystko drga  i sie kreci.
 Dobrze by było na chwilę zatrzymać mechanizm, popatrzec, moze rozłozyc na częsci. 
Tak. Bardzo bym chciała miec dvd ze spektaklu. Czemu nie ma zwyczaju nagrywania speklaktli teatralnych? Może inni też by mieli ochotę popatrzeć jak majstrowana jest sztuka.